Sybir

Rozdział ten opracowałam w oparciu o opowiadania i listy mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego oraz w oparciu o rozmowy, które przeprowadziłam z jego siostrą Emilią.

Zima 1939 roku na Wołyniu była wyjątkowo ostra i śnieżna, temperatura sięgała do -40°C. Wiadomości, które docierały do mieszkańców były bardzo niepokojące. W obliczu panującej wojny nikt nie był pewien swojej przyszłości. Panowała atmosfera ogólnego smutku i przygnębienia.Tak przeminęły Święta Bożego Narodzenia i nastał Nowy Rok 1940.

Sobota 10 lutego 1940 roku stała się dniem pamiętnym dla wszystkich Polaków Wołynia. Noc była jasna i cicha. Gwiazdy i księżyc oświetlały śnieg, który grubą warstwą pokrywał pola i drogi. Ludność wsi i miast zapadała w głęboki sen. Nie spali tylko enkawudziści, którzy siedzieli we wszystkich urzędach. Około północy wyruszyli oni w teren, by w sposób niezwykle brutalny wysiedlić pierwszą, wielotysięczną (250 tys.) grupę Polaków w głąb Rosji.

W środku nocy rodzinę Władysława Dobrzańskiego obudziło najpierw ujadanie psa, a później walenie do drzwi i okien. Nie było to zwykłe pukanie, lecz uderzanie kolbami. Przez okna widać było, że przed gajówką stoją dwa konne zaprzęgi. Funkcjonariusze NKWD o wyglądzie zbirów, domagali się otwarcia drzwi. Otoczyli dom. Do mieszkania weszli z bronią gotową do strzału, po tym jak drzwi otworzył im Bronisław Dobrzański. Pierwsza w drzwiach ukazała się wysoka postać o zbójeckim spojrzeniu, w sowieckim mundurze wojskowym, z czerwoną gwiazdą na czapce. Za nią weszło jeszcze kilku innych żołnierzy mniej więcej o takim samym wyglądzie. Jeden z napastników, kierujący „branką”, sprawdził tożsamość mieszkańców gajówki. Bronisława Dobrzańskiego, jako głowę rodziny posadził na środku mieszkania z rękami podniesionymi do góry. Pilnował go, kierując w jego stronę karabin. Inni przeprowadzali rewizję, szukając broni i złota. Gdy nic nie znaleźli, ten który przewodził bandzie powiedział, że na podstawie uchwały Rady Najwyższej ZSRR, w ciągu pół godziny należy się ubrać, zabrać żywność (15 kg na osobę), odzież i wejść na furmanki, ponieważ następuje obowiązkowe przesiedlenie tutejszej ludności do innego województwa, gdyż w tym miejscu będzie front.

Wszystkich domowników ogarnęła niesamowita trwoga. Na nic nie zdały się słowa sprzeciwu i wyjaśnienia Bronisława Dobrzańskiego, że mieszkańcy tego domu są skromnymi i uczciwymi ludźmi, nigdy nikomu nie uczynili żadnej krzywdy i nie ma podstaw, aby musieli opuścić swój dom. W konsekwencji w wielkim pośpiechu zabrali trochę pościeli, ubrania i coś do jedzenia. Trudno sobie wyobrazić zastraszenie, szok i rozpacz wywożonych. Panika utrudniała zorganizowanie się i spakowanie.

Tym sposobem wygnańcami z własnego domu stali się: Bronisław Dobrzański, jego żona Julia oraz ich syn Wacław i córka Emilia.

Bonisław Dobrzański przed zesłaniem na Syberię- 10.02.1940

Bronisław Dobrzański przed zesłaniem na Syberię

Bronisław Dobrzański na Syberii

Bronisław Dobrzański- zdjęcie wykonane na Syberii

Julia Dobrzańska przed zesłaniem na Syberią- 10.02.1940

Julia Dobrzańska przed zesłaniem na Syberię

Julia Dobrzańska- na Syberii

Julia Dobrzańska- zdjęcie wykonane na Syberii

Emilia Dobrzańska- przed zesłaniem na Syberię- 10.02.1940

Emilia Dobrzańska przed zesłaniem na Syberię

Wacław Dobrzański przed zesłaniem na Syberię- 10.02.1940

Wacław Dobrzański przed zesłaniem na Syberię

Szczęśliwie nie został zabrany ich syn Władysław Dobrzański, gdyż nie było go w domu (w tym czasie pełnił dyżur w leśniczówce). Nie zabrano też jego brata Mieczysława, który służąc w 4 szwadronie 21 Pułku Ułanów Nadwiślańskiech, zginął już 1 września 1939 roku pod Mokrą. Nie wywieziono też ich drugiej córki Leontyny, ponieważ po wyjściu za mąż mieszkała u rodziców męża.

Mieczysław Dobzański- 1939

Mieczysław Dobzański-  siepień 1939

Mieczysław Dobrzański

Władysław Dobrzański

Władysław Dobrzański

Władysław i Mieczysław Dobzańscy- 1937

Władysław i Mieczysław Dobrzańscy (1937 r.)

Tak więc rodzina Władysława Dobrzańskiego zostawiła swój cały, ciężko zapracowany dobytek, m.in. trzodę chlewną, krowy, konie, narzędzia do pracy, sprzęty domowe i bardzo wielką pasiekę- 67 uli- owoc wieloletnich wyrzeczeń, oszczędności i żmudnego dorobku.

Furmankami, na które załadowano czteroosobową rodziną Dobrzańskich wraz z kilkoma tobołkami, powozili Ukraińcy zwerbowani
z okolicznych wsi, obeznani w terenie. Nie ulega wątpliwości, że to Ukraińcy najczęściej wskazywali Rosjanom, które polskie rodziny należy deportować.

Podczas każdej „branki” nie zwracano uwagi na ciężko, a nawet obłożnie chorych, małe dzieci, które matki pragnęły zostawić
u rodziny lub znajomych, kobiety w ciąży, starców. Wszystkich zabierano pomimo łez, rozpaczy i zaświadczeń lekarskich
o niemożności zniesienia podróży. Zabierano nie tylko osoby wymienione na wyrokach, ale i znajomych, którzy w danej chwili znajdowali się w miejscu deportowanej rodziny.

Rodzinę Dobrzańskich zawieziono na stację kolejową w Ożeninie. Tam pod surową strażą czekali na skompletowanie transportu ludźmi przywożonymi od strony Lwowa, Kowla, Włodzimierza, Sarn. Następnego dnia przed pociągiem zgromadziły się tłumy rodaków, którzy przyszli pożegnać nieszczęśników. Żołnierze odpędzali ich brutalnie i nie pozwalali nic podawać zesłańcom.
Za próbę podania czegokolwiek, bili kolbami lub ręką po twarzy. Po zapełnieniu ludźmi ogromnego składu złożonego ze 100 wagonów towarowych, ruszyli w daleką drogę, która dla wielu była drogą bezpowrotną.

Ukrainiec o nazwisku Kamieniak ze wsi Dermań, zebrał podpisy od mieszkańców trzech wiosek potwierdzające, że rodzina Bronisława Dobrzańskiego prowadziła godne życie, nie była wrogiem nowych władz, dlatego wszyscy podpisani proszą o to, by nie zabierać tej rodziny na Sybir. Podpisany dokument przedłożył on dla NKWD, ale odpowiedź po trzech dniach oczekiwania brzmiała: „Pociąg już odjechał”.

Zesłańców umieszczono w wagonach towarowych. W każdym z wagonów znajdowały się piętrowe prycze z desek, na środku wagonu stał mały, żelazny piecyk „koza”, wiadro napełnione węglem oraz drugie wiadro na wodę, a w jednym z kątów wyrąbany był w podłodze otwór, który stanowił tzw. ubikację. Każdej rodzinie przeznaczona była jedna prycza. Ponieważ niektóre rodziny były liczebnie większe, a więc nie wszyscy jej członkowie mieścili się na pryczy, zatem niektórzy spali na podłodze. Po zimnej i mroźnej nocy ubrania niejednokrotnie były przymarznięte do podłogi. Dwa okienka pod sufitem były okratowane kolczastym drutem i na zewnątrz zasłonięte klapą z desek. Wszystkie drzwi wagonów były zamknięte z zewnątrz, skoble okręcone drutem po to, by nie dało się ich otworzyć od środka. W takich wagonach towarowych umieszczano po 50-60 osób.

Komendantem tego transportu był major NKWD. Miał on do swojej dyspozycji kilkunastu żandarmów, uzbrojonych w tzw. nagany, którzy popędzali więzione rodziny.

Gdy pociąg ruszył (na wschód), płacz ogromny rozległ się we wszystkich wagonach, nie mógł go zagłuszyć nawet stukot pędzących kół. W wagonach było ciemno i ponuro. Tylko przez szpary wchodziło do środka odrobinę światła. Przez szpary w ścianach wagonu można było przeczytać nazwy mijanych stacji, znane dobrze, bo jeszcze polskie. Gdy zesłańcy dojechali do granicznej Szepetówki, z wagonów dało się słyszeć jeszcze większy płacz i szlochanie. Chwilę potem rozległ się zbiorowy śpiew: „Serdeczna Matko”, który płynął długo po rosyjskiej ziemi. Był gorący, błagalny i bolesny.

Podczas jazdy odczucie chłodu i zimna potęgowało się, ponieważ mroźny wiatr wciskał się szparami do wagonu. Przerażający ziąb usztywniał ciała zesłańców. By rozpalić w piecyku, konieczne były rozpałki. Z powodu ich braku robiono szczapy z desek, które stanowiły konstrukcję pryczy. Ponieważ wiadro węgla starczało na bardzo krótko, dlatego domagano się go więcej, ale bez skutku. Straszliwe zimno zmuszało do łamania desek z pryczy i palenia nimi w piecyku, który rozgrzewał się do czerwoności. Niestety ciepło odczuwalne było tylko w jego pobliżu. Wszyscy wyciągali ręce, aby ogrzać choć trochę swoje dłonie. Silne mrozy utrzymywały się przez cały czas transportu.

Pociąg zatrzymywano na stacjach kolejowych zawsze towarowych lub w polu, z dala od ludzi, by ukryć gehennę więzionych. Pociąg przeważnie jechał nocą, by zesłańcy nie widzieli, gdzie są. Transportowani często krzykiem i tupaniem w podłogę domagali się otwarcia drzwi, ale bezskutecznie. Podczas postojów nawet kilkudniowych, enkawudziści nie dopuszczali nikogo z zewnątrz do transportu.

Przeważnie raz na dobę, gdy pociąg zatrzymywał się, wówczas zgrzytały druty i szczękały otwierane ciężkie drzwi. Wzdłuż pociągu szedł strażnik, który przywoływał po dwóch ludzi z wagonu, z dwoma wiadrami i workiem. Otrzymywali oni pół bochenka chleba na rodzinę i tzw. „wrzątek”- brudny, często cuchnący, chłodny, w niewystarczających ilościach oraz wiadro węgla na dobę.

Zesłańcy różnie zachowywali się w wagonie: modlili się, płakali, nie odzywali się do nikogo, nie jedli, nie spali, nie zwierzali się. Dopiero po kilku dniach podróży zaczynali trochę reagować na otoczenie.

W wagonie było bardzo ciasno, większość pasażerów spała na siedząco. Z czasem kładli się oni na podłodze, żeby choć trochę poleżeć, ale to potęgowało chłód nie do zniesienia. Brak wody utrudniał utrzymanie higieny. Nie było możliwości obmycia nawet rąk. Brud sprzyjał pojawieniu się wszy, które łaziły po ciele i odzieży, gryzły straszliwie- do ran.

Tempo podróży było małe. Często transport zatrzymywał się na otwartym szlaku, dzikim, pustym, zaśnieżonym i stał tam godzinami. Podczas podróży przez ziemię sowiecką, Polacy widzieli zapadnięte chaty, cerkwie zamienione w magazyny i mnóstwo żebraków błagających o chleb, wyniszczoną i biedną ludność sowiecką.

Transportowi towarzyszyło wiele tragicznych scen m.in. śmierć ludzi przez zamarznięcie i wyrzucanie ich ciał z wagonów. Było to dla wszystkich jadących wielkim przeżyciem i powodowało ogromne przygnębienie. Siostra Władysława Dobrzańskiego- Emilia opowiadała, że „…w czasie transportu na Sybir, dwoje dzieci gajowego Mońki zamarzło. Podczas postoju pociągu ciała tych dzieci zostały wyrzucone w śnieg. Rodzice prosili rosyjskich cywilów, by zakopali je gdziekolwiek”.

Warunki kilkutygodniowej podróży na Syberię były straszne, dużo gorsze niż bydlęce. Enkawudziści nie mieli litości dla zesłańców, byli ordynarni, grozili kolbami, ubliżali, bo tak celowo byli wychowani przez Stalina. Brakowało wody, jedzenia, opału, snu, leków, lekarza. Najprzydatniejsze w wagonie okazały się pierzyny, gdyż wielu uratowały od zamarznięcia. Starcy nie wstawali z posłania. Dzieci nagminnie chorowały: biegunki, anginy, gorączki. Pieluch nie można było uprać z powodu braku wody. Starzy umierali, chorzy jęczeli, kobiety rodziły- przy czym „siostry” posługiwały się zwykłymi nożyczkami bez sterylizacji. Noworodki również umierały, bo nie wytrzymywały siarczystego mrozu i chorób.

Dobrzańscy, podobnie jak inni zesłańcy, zastanawiali się dokąd są wiezieni, jakie tam będą warunki, do kogo będzie można zwrócić się z prośbą o pomoc i ratunek, co zamierzają z nimi zrobić ci, którzy wyrwali ich z domu od rodziny.

Po kilku tygodniach jazdy ogarnęło zmaltretowanych ludzi jedno pragnienie- „dojechać do miejsca”, „gdziekolwiek- byle prędzej”. Nie myślano już o domu, tylko o ratunku. Męka nie kończyła się. Dziesiątki dzieci i starców umierały codziennie. Ludzie zapadali
na choroby, tępieli zupełnie. Szczęśliwi byli ci, którzy tracili w chorobie przytomność.

Gdy po dwóch miesiącach jazdy wyładowano wszystkich uczestników niedoli z wagonów w Wołogdzie, podzielono ich na dwustuosobowe grupy. Jednych załadowano do odkrytych samochodów ciężarowych, a innych, w tym Dobrzańskich na furmanki, które przez dwie doby wiozły ich do miejsca przeznaczenia. Drogi prowadziły przez łąki i zamarznięte rzeki. Podczas jazdy
z Wołogdy połowa ludzi poodmrażała sobie ręce, nogi, uszy i twarz, gdyż mróz był tak duży, że oddychać nie było można, a gdy człowiek plunął, to w powietrzu zamarzało. Niektórzy zapadli na ciężką depresję.

Jadąc od Wołogdy widzieli tylko oślepiającą dal i las ciągnący się od horyzontu po horyzont. Ciemna leśna ściana wysokich świerków i sosen otulona była na wierzchołkach śnieżnymi nawisami. Kolumna poruszała się wolno, wąską drogą torowaną przez pierwszy konny zaprzęg. Droga przez tajgę wiła się wąwozami, korytami zamarzniętych potoków, wspinała się pod górę i opadała w doliny.

Wreszcie zesłańcy znaleźli się na wysokim brzegu tajgowej rzeki Suchony, gdzie rozciągała się rozległa polana powstała przez wykarczowanie tajgi przez dawniejszych zesłańców.

Rodzinę Dobrzańskich umieszczono pod Archangielskiem w Szyczynce (Szyczenga) Mierzdurieczynskij Rajon, Wołogodskaja Obłast, nad rzeką Suchoną, będącą dopływem Dwiny.

Wszyscy deportowani z 10 lutego 1940 r. zaliczeni zostali do najgroźniejszych, specjalnych przesiedleńców (specpieriesieleńcy). Zostali oni umieszczeni w specjalnych osiedlach (specposiołki), zarządzanych przez NKWD. Komendant takiego osiedla miał szerokie uprawnienia wobec zesłańców. Nadzorował ich zatrudnienie i miał prawo karania grzywną lub aresztem za naruszenie dyscypliny pracy. Nakładał na zesłańców obowiązek wykonywania prac porządkowych, ustalał zasady życia w osiedlu i mógł karać administracyjnie za ich naruszenie.

Szyczynka (Szyczenga) to uroczysko przeznaczone pod cmentarz. Nie było tam nawet w dalekiej odległości wioski, była tylko bardzo gęsta tajga, niebo i śnieg. Do najbliższej stacji kolejowej było około 80 kilometrów. Mróz sięgał do -65°C. Śniegu potrafiło napadać do dwóch metrów wysokości.

Zesłańcy dotarli do łagru, w którym był tylko barak dla służb NKWD. W wielu łagrach były też przygotowane ziemianki po wcześniejszych zesłańcach, które musieli sami odśnieżyć i doprowadzić do stanu używalności. Dobrzańscy trafili do łagru, w którym sami musieli sobie takie ziemianki wybudować.

Po wyładowaniu zesłańców z furmanek, powitał ich komendant z przysiółka i wszystkich spisał. Wydał im także sowieckie paszporty, w których byli uznani za „zsylnych”.

Siostra Władysława Dobrzańskiego- Emilia opowiadała: „Bez żadnej winy i bez wyroku polscy zesłańcy po kilku tygodniach dowiezieni zostali do miejsca przeznaczenia i przymusowej pracy. Były to leśne obszary odległe o dziesiątki kilometrów od najmniejszych osiedli ludzkich. Każdej rodzinie polskiej była wydzielona działka lasu do wyrębu w granicach oznaczonych nadciosaniem kory na drzewach z napisem numeru działki. (…) Gdy zbliżył się wieczór, któryś odważny Polak zapytał: „A gdzie będziemy nocować?” Rusek z karabinem, z ruskim sumieniem i ruską bandycką duszą odpowiedział: „Kak gdzie, tut”. Wskazał wtedy palcem na śnieżną pokrywę sięgającą kolan”.

Przerażenie ogarnęło wszystkich i tak już wyczerpanych fizycznie oraz duchowo. Zrozumieli beznadziejność swojego położenia. Tego dramatu, ludzkiej tragedii nie sposób wyrazić słowami, gdy od komendanta usłyszeli jeszcze: „Tu jesteście przywiezieni na wieczność, tu padachniotie”, „Tu jest wasza Polska”, „Nie myślcie, że was Anglia lub Ameryka wyswobodzi. Polska przepadła na wieki”. Komendant natarczywie wmawiał Polakom: „Zdzieś, w tajdze, wy na wsiegda! Tutaj będziecie żyć i tutaj umierać. Tajga Matuszka- bolszaja, dla wszystkich miejsca starczy. Nawet dla takich wrogów władzy radzieckiej jak wy. Pracujcie, urządzajcie się tu, a tę waszą burżuazyjną, pańską Polskę raz na zawsze wybijcie sobie z głowy”. Inny enkawudzista mówił, że tu będą pracować
i tu poumierają, bo jak swego ucha nie zobaczą, tak i Polski więcej nie zobaczą, do niej nie wrócą lub „Rydz-Śmigły udrał, a was sprzedał”.

Po takim powitaniu każdemu popłynęły łzy z oczu. Komendant powiedział również: „Od jutra ze spiłowanych przez was sosen zaczniecie budować ziemianki i prycze. A teraz część przygotuje opał na ogniska, a część naściąga gałęzi, na których będziecie spali”.

Przez kilka dni wszyscy pokładali się dookoła ognisk na przygotowanej podściółce z sosnowych gałęzi. Wszyscy byli bardzo głodni
i zziębnięci.

Emilia Dobrzańska opowiadała: „Każda rodzina otrzymała piłę i siekierę do wyrębu lasu. Przy pomocy tych drwalskich narzędzi ścinali drzewa, rozłupywali kłody, z których wyciosywali łopaty do odgarniania śniegu, wzniecali ogniska, aby ogrzać dzieci. Ruscy wyznaczyli trzy dni wolne od pracy dla wykopania sobie ziemianek. Po odśnieżeniu zmarzniętej ziemi, zesłańcy rąbali ją siekierami, a ziemię wyrzucali rękami. Dach robili ze ściętych drzew- okrąglaków, które przykrywali jedliną ze świerkowych gałęzi. Jedlinę przysypywali ziemią wydobytą z wykopanej ziemianki. Ostatnią warstwą dachu był śnieg, który grubą warstwą zabezpieczał przenikanie mrozu. Wykonali też drewniane prycze z obciosanych belek, które stanęły po obu stronach ziemianki. Od ziemi do sufitu można było dosięgnąć ręką. Było ciasno i duszno. Na środku stał piecyk, który chronił przed zamarznięciem. Miejsce osiedlenia zostało ogrodzone płotem z przylegających pali wzmocnionych drutem kolczastym. Dopiero po kilku dniach enkawudziści dali koce oraz sienniki i poszewkę na poduszkę, które należało napełnić trocinami ze śniegiem. Trzeba to było pozszywać. Przez noc pod pryczami ukazały się kałuże wody. Z góry też kapało. Zanim to wyschło, każdy był mokry. Nie było gdzie się obmyć i w czym prać brudną, zawszoną odzież”.

Od tej pory zaczął się katorżniczy żywot. Polacy musieli sami dbać o wszystko: o opał, miejsce zamieszkania, życie, a nie było to łatwe. Nikt w niczym im nie pomagał, nie troszczono się o to, czego ludziom brakuje. Byli pozostawieni sami sobie. Tylko nie zapomniano o śledzeniu Polaków i nawet tutaj dokonywano aresztowań tych ludzi, którzy wydawali się podejrzani. Sowieci zachowywali się wobec zesłańców bardzo ordynarnie, gorzej niż po chamsku: pluli, przeklinali, krzyczeli, mówili na zesłańców „polskije mordy”, „paniczyki”.

Zaraz po rozlokowaniu się w ziemiance, nieszczęśnicy dowiedzieli się, że „na chleb i ubranie trzeba zapracować”. Już następnego dnia po wykonaniu ziemianki wszyscy zesłańcy w wieku od czternastu lat życia, przystąpili do pracy. Mężczyźni pracowali przy wyrębie lasu i wykopywaniu karp, a kobiety przy ściąganiu żywicy z sosen, zbieraniu chrustu, a latem- przy koszeniu trawy na łąkach i polanach, w odległości około 30 km od ziemianek, suszeniu trawy i układaniu siana w stogi. Mężczyźni pracowali w kilkuosobowych brygadach drwali w uprzednio wydzielonych dla nich częściach lasu.

W głębokim śniegu wyrąb okazał się bardzo ciężką, katorżniczą i niebezpieczną pracą. Polacy nie byli do takiej pracy przygotowani, nie mieli odpowiedniej odzieży ani obuwia. Pracowali w trzewikach lub pantoflach na nogach i cienkich skarpetkach. Na głowach mieli kapelusze lub zwykłe czapki bez nauszników. Odmrożenia uszu, policzków i stóp były zjawiskiem powszechnym. Mężczyźni podobnie jak i kobiety pracowali po 12 godzin, a młodzież- 8 godzin. O głodzie i chłodzie trzeba było pracować od rana do wieczora, a czasem całą noc przy „lesopowale”.

Każdemu z pracujących była przeznaczona norma „trudodni”. Kiedy rankiem wyruszali oni do tajgi, osoby pozostające w łagrze kreśliły za nimi znak krzyża i prosiły Boga o ich szczęśliwy powrót. Każdy kto nie wyrabiał normy, ponosił karę. Usprawiedliwieniem nie była nawet choroba czy skrajne wyczerpanie.

Emilia Dobrzańska opowiadała: „Były mieszkaniec Huciska o nazwisku Martynowski Witolko przeziębił się i nie wyszedł z ziemianki do pracy. Bolszewik z karabinem przyszedł do ziemianki i doskoczył do niego z pytaniem, dlaczego nie idzie do pracy. Martynowski odpowiedział: „Ja bolnoj” (tzn. jestem chory). Na to bolszewik: „Ty sukinsynu, polskaja morda”. Martynowski na to: „Najpierw nakarmcie, a potem gońcie do pracy”. Bolszewik z wielkim zdenerwowaniem wyszedł, ale po chwili przyszło ich dwóch, z karabinami. Wyprowadzili Martynowskiego do lasu i rozstrzelali bez sądu. Bronisław Dobrzański był świadkiem tego wydarzenia w lesie, gdyż pracował wówczas przy wyrębie lasu”. Można się zastanawiać, za co został rozstrzelany Martynowski?

Praca była ogromnie ciężka i wyczerpująca. Należało wycinać drzewa o średnicy 1-1,10 metra przy mrozie do -50°C. Przy niższej temperaturze praca nie odbywała się. Zadaniem każdej rodziny było wyrąbać i wykarczować w lesie pas 200 metrów długości. Za piętnaście dni pracy w lesie mężczyzna mógł zarobić od 10 do 15 rubli, a czasem 6 rubli. Jeśli ktoś nie wyrobił normy, wówczas dostawał pół porcji chleba. Gdy ktoś się „zalenił”, był stawiany na pieńku, by przez jeden dzień odbyć „stójkę” przy temperaturze do -50°C. Jeżeli stwierdzono, że ktoś „zabumelował”, wtedy „stójkę” odbywał przez trzy dni, a często dostawał dodatkowych 10 lat „za sabotaż”.

Lekarz obozowy miał prawo zwolnić z pracy 20 osób na 200. Pozostali chorzy, mimo iż mieli gorączkę, pluli krwią, słaniali się na nogach, musieli być prowadzeni pod ręce, by dotrzeć do wyrębu. Tam kładli się na śniegu, by odbyć wszystkie godziny pracy poza łagrem.

Kiedy Polacy pracujący przy wyrębie lasu mówili strażnikom, że nigdy nie byli drwalami, słyszeli zawsze takie samo słowo- „przywykniesz”. Tak długo to słowo im wmawiano, że aż wmówiono. Polacy zaczynali się przyzwyczajać do ciężkiej pracy drwali,
a to z powodu głodu i chłodu. Do pracy przystępował każdy, kto miał jeszcze trochę sił. Dla wielu było to początkiem końca. Umierali na gruźlicę, z przepracowania, przeziębienia i niedożywienia. Wiele osób nie wytrzymało psychicznie tej nowej sytuacji. NKWD szalało, dodawało coraz więcej godzin pracy oraz przydzielało coraz więcej i coraz trudniejszych terenów do pracy, gdzie trzeba było stać po kolana w śniegu a latem w bagnie.

Ludzie byli wycieńczeni niewolniczą pracą i głodem. Emilia Dobrzańska opowiadała, że na ich terenie nie dawano żadnych zup (nawet z pokrzyw), żadnych posiłków, tylko 1kg chleba za dzień pracy i nic więcej. Wodę do picia musieli sobie przynosić sami
z rzeki Suchony, bo nie było studni. Enkawudziści mówili, że „Kilogram chleba i z Suchony woda i nie ma gołoda”- takie to ruskie sumienie. Mięsa lub jego przetworów zesłańcy nie widzieli nigdy, nie dostawali cukru, jarzyn, mleka. Panował przerażający głód. Gdy zgłaszano prośbę do komendanta NKWD, by dodano żywności, gdyż ludzie są głodni i nie są w stanie pracować, wówczas zesłańcy byli w okrutny sposób skrzyczani: „Ja tibia zastrelu kak sobaku, ty polskaja świnio”. Po takim doświadczeniu musieli pogodzić się z losem.

W latach upodlenia, głodu i nędzy tajga była ich jedyną żywicielką. Latem sytuacja żywieniowa była o tyle lepsza, że zesłańcy mogli odżywiać się szczawiem, pokrzywami, różnym zielskiem, trawą, jagodami, grzybami czy ptasimi jajami. Jeżeli mieli ze sobą naczynia, to gotowali zieloną zupę „bałandę” z mętnej wody Suchony, z pokrzyw lub z innych chwastów oraz jadali tzw. „garbuszkę”, tj. pajdę chleba. Pili wodę z rzeki. Zimą zaspokajali pragnienie jedząc śnieg. Chleb trzeba było dzielić na trzy razy. Niestety zachodziła też konieczność pilnowania chleba, gdyż przypadki jego kradzieży spowodowane chronicznym głodem były bardzo częste.

W walce z przerażającym mrozem ludzie radzili sobie w różny sposób, np. pod podeszwy stóp owiniętych szmatami wkładali kawałki grubej kory albo kawałki gumy wycinanej ze starych opon. Robili też tzw. postoły, tj. obuwie z łyka drzew (miękkiej elastycznej kory drzew).

Bardzo zimno było nie tylko na dworze, ale i w ziemiance. Ludzie mieli na sobie stale te same ubrania, w których chodzili do pracy
i kładli się do snu. Spali też w czapkach. Nie myli się od miesięcy. W warunkach pozbawionych higieny, ludzi dręczyły wszy, a ciała były podrapane do krwi. Ogromnie dokuczały też pluskwy, które nawet przy zapalonym świetle spadały na ludzi niczym czerwony grad. Ludzkie ciała pokryte były setkami ukłuć, które powodowały powstawanie swędzących cętek. Dokuczały też pchły i karaluchy. Sen zamieniał się wówczas w bardzo męczące drzemanie.

Ludzie zaczęli puchnąć z głodu, niektórym aż woda przez skórę wychodziła. Pluli zębami i tracili siły w nogach. Całe rodziny wymierały z głodu. Do tego zesłańców dręczyły różne choroby: zapalenie płuc, dyzenteria, tyfus, biegunka, czerwonka, malaria. Brakowało lekarzy i lekarstw. W przypadku chorób przeziębieniowych stosowano jedynie bańki. Od szkorbutu kazano pić wywar
z igieł sosnowych. Od tyfusu brzusznego stosowano suszone jagody i suchary. Najwięcej ofiar stanowiły dzieci oraz starcy. Wielu mężczyzn i wiele młodzieży znajdowało swoją śmierć pod padającymi drzewami podczas ich obalania. Były też przypadki rozszarpywania robotników przez motory silnych maszyn. Każdej doby umierało po kilka osób. Ciała pomarłych wywożono na uroczysko przeznaczone na cmentarz.

W zimie ze względu na zamarzniętą ziemię nie kopano grobów, tylko rzucano ciała do głębokiego śniegu. Na wiosnę w celu pochówku często kopano wspólny rów, do którego wrzucano kości, po czym je zasypywano.

W Szyczynce, na wysokim brzegu dzikiej Suchony, powstał pierwszy polski cmentarz, na którym stawiano pierwsze krzyże. Na tej przesiąkniętej polską krwią ziemi została na zawsze matka Władysława Dobrzańskiego- Julia, wzorowa żona i matka, która wychowała swoich pięcioro dzieci na mądrych i dobrych ludzi, a także wielkich patriotów. Jesienią 1940 roku zmarła z głodu
i rozpaczy, jej serce nie wytrzymało.

Zesłańcy umierali wszędzie: w tzw. „szpitalu”, tj. w baraku bez lekarstw, w ziemiankach, na porębie. Były przypadki, że kilkuletnie dzieci jeździły sankami do lasu po drewno, ale nie miały siły już z niego wrócić, siadały więc na śniegu i zamarzały. „Szpital” był nazywany „umieralnią”. W nim kładziono więźniów, którym już nic pomóc nie mogło, a więc- spuchniętych, jęczących, pokrytych wrzodami, z biegunką. Strażnicy obsługujący „umieralnię”, przeważnie nie wchodzili do wnętrza, tylko walili w drzwi i pytali krzycząc: „Padoch kto nibud?” (czy zdechł kto bądź). Zima na przełomie 1940-1941 roku zebrała przerażające żniwo śmierci.
Z dwustu osób przeżyło zaledwie kilkadziesiąt.

Pod wpływem fizycznej udręki i codziennej walki o życie, każdy zesłaniec miał tylko jedno pragnienie- przetrwać. Wszystkie uczucia subtelne zniknęły. Trudno jednak było zdusić tęsknotę za rodziną zostawioną w Polsce, za Polakami i Polską. Pozostały jedynie wspomnienia rodzinnego domu.

W Wigilię 1940 roku łagiernicy postanowili przywołać rodzinną tradycję. Przystroili sosnowe drzewko szyszkami, kolorowymi szmatkami, a na czubku drzewka umieścili coś w rodzaju gwiazdy zbitej z listew drewnianych, zawiesili też krzyżyk drewniany. Wszyscy pozostali jeszcze przy życiu zesłańcy, przełamali się suchym chlebem. Żal ściskał serca, a oczy wilgotniały. Gdy zanucili „Bóg się rodzi”, wtedy do ziemianki wtargnął komendant z dwoma strażnikami i z wrzaskiem rzucił: „Wy polskie bladzi, paniczyki, swołocz!” W mgnieniu oka choineczka została rzucona na głowy nieszczęśników, krzyżyk mignął pod sufitem. Napastnicy zaczęli bić
i kopać Polaków. Wybiegli klnąc, pozostawiając ludzi zalanych krwią, w tym wielu nieprzytomnych.

Wszyscy zrozumieli, że jeśli chcą jeszcze kiedyś zobaczyć swoich najbliższych, to nie mogą ujawniać przed sowieckimi barbarzyńcami swych uczuć patriotycznych oraz przywiązania do polskich religijnych tradycji.

Lato było tam bardzo krótkie, jak powiadali- „dziewięć miesięcy zima, a reszta to lato i lato”. Słońce w lecie nie zachodziło.
W maju następowało ocieplenie i odwilż. W tym czasie tajga pokryta była wodą z powodu odmarzania wiecznej zmarzliny. Mimo to praca nie była przerywana. Ludzie chodzili przemoknięci po kolana, co powodowało przeziębienia i niszczenie odzieży. Gdy rzeki rozmarzały, wtedy pracowali przy spławie drewna rzeką, załadunku pni na barki rzeczne oraz przy wyrębie lasu, gdzie teren był mniej podmoknięty.

Całe lato woda utrzymywała się na powierzchni, co stanowiło doskonałe lęgowisko dla komarów, które były wówczas najdokuczliwszą udręką. Lawinami atakowały i żądliły odsłonięte części ciała, pozostawiając duże, zakażone jadem opuchliny i ślady wyssanej krwi. Bardzo dawały się też wtedy we znaki małe czarne muszki, przed którymi nie było ratunku. Właziły do nosa, ust
i oczu. One nie żądliły jak komary, ale gryzły jak drapieżne zwierzęta, aż lała się krew. Aby uchronić się przed nimi na porębie zesłańcy rozpalali ognisko, by odstraszyć je dymem. Niestety zaczęły się wtedy choroby oczu- zapalenie i kurza ślepota.

Podczas odwilży woda z topniejącego śniegu wlewała się do wnętrza ziemianki, zalewając odzież i wszystko co się w niej znajdowało. Władysław Dobrzański w jednym z listów pisze: „Mila przywiozła z Sybiru drogocenną, piękną kapę, która była jej własnością wywiezioną z Polski. W Pomiłowie zobaczyłem u Mili tę kapę. Była wtedy mocno zaplamiona rdzawą plamą. Zapytałem Milę, czy tej plamy nie da się wyprać. Mila mocno wtedy rozpłakała się i w szlochu wytłumaczyła mi, że gdy tam na Sybirze musieli pracować, wiosenna odwilż zalała im wszystko. Z ziemi będącej na dachu ziemianki woda z roztopu wypłukała z tamtej ziemi rdzę, którą ta ziemia zawierała. Plamy po tej rdzy nie da się odeprać przy pomocy żadnych środków piorących”.

W każdym łagrze życie było koszmarem. Codziennie toczyła się tu walka o przetrwanie, między sterroryzowanymi, niewinnymi ludźmi, a sowieckim reżimem. Podstawą syberyjskiej codzienności była ciągła troska o kawałek chleba oraz ciężka niewolnicza praca. Przerażający głód prowadził do skrajnego wyczerpania, śmierci, dramatycznych przeżyć psychicznych, kradzieży, żebractwa. Syberyjski głód miał też i inne znaczenie. Heroiczna walka rodziców o zdobycie choćby garści pożywienia dla umierających na ich oczach dzieci, czy też wzajemne okłamywanie się członków rodziny i zapewnianie o własnej sytości, by zachęcić dziecko lub rodzica do spożycia ostatniego kawałka chleba. Wszystko to tworzyło niezapomniany obraz Syberii i syberyjskiej gehenny Polaków.

Zesłańcy deportowani w latach 1940-1941 byli zrozpaczeni. Przeczuwali, że z tej katorżniczej ziemi, w którą wsiąkło już wiele polskiej krwi i łez, a oddalonej o tysiące kilometrów od Ojczyzny, nie będzie już powrotu. Ciężkie chwile przyszło im przeżyć, gdy wzywano ich do biura znajdującego się w pobliskim baraku. Tam, żądano, by podpisali zgodę na przyjęcie sowieckiego obywatelstwa i przysłowiową „wolność”. Za odmowę stosowano pobyt w karcerze przez trzy doby bez jedzenia i spania,
w trzaskającym mrozie.

Dobrzańscy mimo to odmówili podpisania takiej zgody w kraju zapomnianym przez Boga. Chociaż przechodzili na zsyłce ogromne męki i cierpienia, znosząc wszelkie trudy i niewygody życia syberyjskiego zesłańca, to zachowali jednak nadzieję, że kiedyś przyjdzie czas na powrót do Polski.

Oczekiwany czas powrotu Sybiraków do Polski nadszedł zupełnie niespodziewanie, wraz z wypowiedzeniem wojny dla Rosji przez hitlerowskie Niemcy. Tego Rosja zupełnie się nie spodziewała, bo ufna była w przyjaźń z Niemcami, z którymi w zmowie zapoczątkowała II wojnę światową, dokonując tym samym „czwartego rozbioru Polski”. Napadnięta przez Niemcy Rosja, straciła swą butność wobec narodu polskiego. Groźna, wojenna sytuacja Rosji zmusiła ją do zmiany postawy politycznej wobec Polski na przyjazną, gdyż szukała ona sojuszników w wojnie z Niemcami. W związku z tym, zgodziła się na żądanie, emigracyjnego rządu polskiego w Londynie, na bezwarunkową, całkowitą wolność Polaków przebywających na zesłaniu w rosyjskim Sybirze. Układ polityczno-pojednawczy ze strony polskiej podpisał generał Władysław Sikorski.

Do Polaków przebywających na zesłaniu dotarła wiadomość o generale Władysławie Sikorskim oraz o tworzącym się Wojsku Polskim i o upragnionej amnestii. Komendant łagru stwierdził jednak, że jest to niebezpieczna plotka polityczna.Pewnego pamiętnego razu wyprowadzono wszystkich zesłańców na plac i ustawiono ich czwórkami. Dwie godziny stali wszyscy na mrozie, czekając na przyjazd jakiegoś ważnego przedstawiciela władz. Po długim oczekiwaniu na placu pojawiła się osoba, która wygłosiła przemówienie. To co usłyszeli zesłańcy oszołomiło ich ze szczęścia i radości. Usłyszeli, że mogą wrócić do domów.

Dnia 4 września 1941 roku zesłańcy mogli wreszcie opuścić nieludzką ziemię i wyjechać do Ojczyzny lub wstąpić do Armii Polskiej. Zwolnieni z obozu zebrali w węzełek swoje nędzne łachy i wyszli z łagru. Nieszczęśliwcy chwiali się na nogach, byli cieniami tego, kim byli dawniej. Choć ledwie stali, pożegnali ze łzami groby swoich bliskich i z nadzieją wyruszyli prosto przed siebie, byle dalej od łagru. Gdy zaczęli iść, często przystawali, chowali się za drzewa i patrzyli, czy nikt za nimi nie biegnie. Przy każdym sprawdzaniu dokumentów serce podchodziło im do gardła.

Według Emilii, Dobrzańscy wraz z Martynowskimi byli ostatnimi zesłańcami, którzy razem wyszli z tego nieludzkiego łagru.

Masy więźniów wypuszczonych z łagrów błąkały się, jadąc bez celu- obdarci, wynędzniali, spuchnięci- jechali nie wiedząc czego szukać. Zaczęły się poszukiwania, pisanie do ambasady, urzędów. Ambasada polska i jej terenowe delegatury podejmowały wysiłki
w celu ustalenia miejsc osiedlenia polskich zesłańców i udzielenia im pomocy. Było to jednak zadanie niezwykle trudne z powodu ogromnych odległości, kłopotów komunikacyjnych i braku życzliwości ze strony władz radzieckich oraz wielkiego ruchu migracyjnego obywateli polskich objętych „amnestią”.

Masowe wędrówki powracających zesłańców przebiegały z północy na południe, przeważnie w kierunku rejonu formowania Armii Polskiej. Polacy z łagrów szli dziesiątki kilometrów do najbliższych stacji. Tam czekali na dworze po kilka tygodni na pociąg. Jedli tylko to, co udało się zdobyć na polu, np. kapustę czy zboże.

Polscy zesłańcy, którym zamiast paszportów wydano „zaświadczenia polskiego obywatelstwa”, wstępowali do Armii Polskiej. Panowało przekonanie, że tylko tam mogą znaleźć ocalenie, pomoc i opiekę. Kierowali się więc do punktów rekrutacyjnych. Do jednego z nich dotarł Wacław Dobrzański, gdzie wcielono go do Pułku Piechoty I Dywizji im. Tadeusza Kościuszki. Z drugiej wojny światowej nigdy jednak nie wrócił.

Bronisław Dobrzański wraz z córką Emilią, byli bardzo szczęśliwi, gdy otrzymali przepustkę do Polski. Jej nagłówek brzmiał: „Wid na żitielstwo w Polsze” z ważnością na trzy miesiące. Trzeba było jeszcze tylko załatwić sobie wizę, by udać się w drogę powrotną, do Polski, pociągiem towarowym jadącym od Moskwy przez Brześć do Warszawy. Choć ponownie jechali w pociągach towarowych, tym razem nie były one już zamknięte, a podczas postoju można było z nich swobodnie wysiąść. Niepokój wracał zawsze, kiedy kontrolowali ich Rosjanie. Obawa była wtedy tak wielka, że często zakrywali twarz i udawali, że śpią. Serce biło im niespokojnie
i drżały ręce, gdy musieli pokazać swoje dokumenty i węzełek dla celników z Brześcia. Ciemniało im w oczach ze strachu. Spokój powrócił dopiero wówczas, gdy usłyszeli mowę polską na peronie.

Bronisław Dobrzański wraz z córką Emilią wrócili do Ojczyzny, jednak nie na swoją ojcowiznę, ponieważ ziemia ta niestety już leżała za polską granicą. Początkowo zamieszkali u Stanisława Dobrzańskiego (brata Bronisława) w Danówce pod Białą Podlaską. Tam wkrótce spotkali się z Władysławem Dobrzańskim. Następnie cała trójka osiedliła się w Pomiłowie k/Sławna, w poniemieckiej marnej chacie. Emilia wyszła za mąż za Kozłowskiego. Potomstwa nie miała. Bronisław Dobrzański zmarł w roku 1948 i pochowany został w Sławnie. Emilia zmarła w 1978 roku, spoczęła obok ojca.

Wybrany fragment wiersza pt. „Posiadłość ziemian Dobrzańskich na Wołyniu oraz los ich nieszczęśliwy doznany od wrogów” autorstwa mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego:

„...Bronisław Dobrzański to mój tata
Na posadzie służył długie lata
Były to lasy Państwowe
A mój tata był gajowym

Podczas strasznej drugiej wojny
Stalinowski brudny napad zbrojny
Wkroczył w ziemie polskie do Wołynia
Mą rodzinę wywiózł na Sybir znad Horynia...”

Wiersz Tadeusza Witosa pt. „W rocznicę deportacji” ukazujący syberyjską gehennę:

„Usiądź Sybiraku, wygodnie w fotelu
I powspominaj, mój ty drogi przyjacielu,
Jak w mroźny luty przed wieloma laty
Wieziono nas na Sybir, w łagry lub za kraty,
Bez sądu i wyroku, daleko od kraju
W odległe, śnieżne miejsca sowieckiego „raju”

Tam przepracowałeś ciężko o głodzie i chłodzie,
Codziennie i bez przerwy przez dwanaście godzin.
Kopałeś złoto, węgiel, rudę i kamienie,
Rąbałeś las gdzieś w tajdze, w jakimś Jakszardenie,
Spławiałeś drewno rzeką, rżnąłeś je w tartaku
Na deski, bale, belki, Biedny Sybiraku.

Pracowałeś w kołchozach w polu, zwierząt chowie
Od świtu aż do nocy, bez względu na zdrowie.
Łowiłeś w stawach ryby, budynki stawiałeś
Chociaż na budownictwie niewiele się znałeś.
Układałeś przez tundrę kolejowe szlaki
Cierpiąc głód, chłód, robactwo i przeróżne braki.

Słałeś gęsto trupem swych przemarszów drogi
Z obozu do obozu, ledwie ciągnąc nogi.
Gdy siły opuściły, wstać nie było mowy,
„Strełok” skracał ci życie, strzelając w tył głowy,
Lub dobijał bagnetem. Nie było pogrzebu,
Ni grobu, ni tabliczki, ni znaku żadnego”.

Ciekawostki
Mój styjek-Władysław Dobrzański w jednym z listów kierowanych do mnie pisze: „Z gajówki gajowego Bronisława Dobrzańskiego, natychmiast po wywiezieniu jego na Sybir, NKWD zabrało uprząż skórzaną  wytwornie  wykonaną  nową  lub  prawie  nową  oraz  powóz i piękne sanie wyjazdowe, lakierowane żółtym kolorem. Jednocześnie zabrane zostały dwie pary eleganckich młodych koni ślicznej rasy arabskiej i angielskiej. Wiadomo było, że jedną parę tych koni otrzymał sędzia bolszewicki. Trzecią parę koni starszych też dorodnych o mniej pięknym wyglądzie oddano dla kołchozu w Rozważu. Gajowy Dobrzański posiadał 15 ha ziemi własnej oraz użytkował 5 ha ziemi będącej deputatem rolnym, który w Polsce oprócz poborów pieniężnych przysługiwał każdemu gajowemu. Użytkowanie 20 ha ziemi dawało możliwość i potrzebę posiadania sześciu koni. Ponadto gajowy Dobrzański użytkował 2 ha łąki, przez wiele lat wydzierżawiał ją od Dyrekcji Lasów Państwowych jako, że łąka ta znajdowała się na terenie lasu”.

W latach 1940-1941 około 1,7 miliona polskich obywateli zostało deportowanych z terenów wschodniej Polski, czyli tzw. Kresów Wschodnich do specjalnych obozów pracy na Syberii, w Kazachstanie i azjatyckiej części Rosji. Deportacje były jednym z elementów terroru sowieckiego na ludności polskiej.

Ludzi deportowanych rozsiedlono w siedemnastu obwodach, krajach- republikach Rosyjskich FSRR (fałszywie zwanych autonomicznymi) oraz w Kazachstanie. Największe ich skupiska znajdowały się: w Kraju Krasnojarskim, w Kraju Ałtajskim w Komi ASRR oraz w obwodach: archangielskim, swierdłowskim, irkuckim, mołotowskim, wołogodskim, czelabińskim, czkałowskim, gorkowskim, iwanowskim, kirowskim, jarosławskim, omskim, nowosybirskim.

Ludność deportowana z ziem polskich została zróżnicowana pod względem statusu prawnego. Część zaliczona została do kategorii specjalnych przesiedleńców (specpieriesieleńcy, tj. najgroźniejszych, która znajdowała się pod specjalną kontrolą NKWD). Inna część została zakwalifikowana do grupy o statusie administracyjnie wysłanych (administratiwno pieriesielonnyje) czyli wysiedleni w trybie decyzji administracyjnej (nie podlegali szczególnemu nadzorowi), dysponowali prawami obywateli radzieckich, nie izolowano ich w wydzielonych osiedlach lecz mieszkali razem z miejscową ludnością- często pod jednym dachem bardzo ubogich ludzi, nie nadzorowało ich NKWD lecz terenowe ogniwa resortu bezpieczeństwa. Jeszcze inni zostali zesłani na osiedlenie (zsylnopieriesieleńcy­)- pozbawieni prawa do opuszczania rejonów, musieli okresowo meldować się, osiedleni na 20 lat, mogli wstępować do kołchozów.

Deportowano grupy związane z przedwojenną państwowością polską, odgrywające w społeczeństwie istotną rolę ekonomiczną, polityczną czy kulturalną, będące kreatorami więzi społecznych i opinii publicznej, stanowiące z tej racji potencjalne zagrożenie dla procesu przemian ustrojowych, dokonujących się pod okupacją radziecką. Deportacje miały aspekt narodowy: dotknęły w pierwszej kolejności grupy aktywne w życiu narodowym, reprezentujące najwyższy poziom świadomości narodowej, znaczące dla kultury narodowej, dla jego trwania na określonym obszarze.

Z danych statystycznych wynika, że liczba obywateli polskich wywiezionych w głąb ZSRR tylko w roku 1940 wyniosła: w lutym- 250 tys. osób, w kwietniu- 300 tys. osób, a w czerwcu- 400 tys. osób. Tylko w trakcie samego transportu w głąb Rosji zmarło 10% deportowanych. W latach 1940-1942 zmarło w ZSRR około 90 tys. obywateli polskich deportowanych. Deportacje trwały do śmierci Stalina- 1953 roku.