Ucieczka z Huciska

Na temat ludobójstwa na Wołyniu, dokonanego przez Ukraińców na Polakach, napisano już wiele. Jako wołyński niedobitek i żywy świadek rzezi wołyńskiej i ja stanowię element tej historii. Dlatego obowiązkiem moim jest przywracać pamięć tych, dla których los nie był łaskawy i którzy zostali wymordowani tylko dlatego, że byli Polakami.

Pełna bólu i żalu wspominam dziś krwawe wydarzenia, które rozegrały się w 1943 roku na wołyńskiej ziemi. Wtedy to bowiem zorganizowano zbrodniczą akcję przeciwko Polakom. W najokrutniejszy sposób, dyktowany nienawiścią, Ukraińcy mordowali polskich sąsiadów bez względu na wiek i płeć.

Już od jesieni 1942 r. do mojej rodziny dochodziły wiadomości, że w innych wioskach Wołynia miały miejsce pojedyncze napady na Polaków, a nawet zabójstwa dokonywane przez Ukraińców. Moja rodzina nie dopuszczała do siebie myśli o zbliżającym się niebezpieczeństwie. Podejrzewała, że pojedyncze mordowanie Polaków dowodzi tylko jakichś porachunków indywidualnych.

Pamiętam, że podczas dżdżystej jesieni 1942 r., mój dziadek przyniósł do domu wiadomość, że „mieszkaniec naszej  wsi,  Ukrainiec o nazwisku Chołodiuk, pomimo iż zawsze z nim rozmawiał bardzo długo i chętnie, a nawet dowcipkował, tak tym razem był jakiś dziwny, trochę jakby smutny, unikał wymiany zdań, stał milczący, tylko słuchał, a odchodząc, nawet ręki nie podał”.

Pewnego razu wczesną wiosną 1943 roku wybrałam się z moim tatą na spacer, na zbieranie śnieżyczek. Po powrocie do domu, zastaliśmy w nim Pana Iwana Liszczenko, który przyjaźnił się z moim dziadkiem i często u nas bywał. Jako sześcioletnia dziewczynka zapamiętałam treść prowadzonej wtedy rozmowy. Pamiętam, że Pan Liszczenko powiedział: „Budemo Lachiw rizaty”. Mój tata stwierdził, że jest to niemożliwe, bo przecież nasze rodziny przyjaźnią się nawzajem. Na to  Pan Liszczenko powiedział, że wyczytał o tym z książek. Mój dziadek głośno się roześmiał i wykpił tę wiadomość stwierdzając: „Panie Liszczenko, jak to jest, że podpisujecie się krzyżykiem, a książki czytacie?” Wtedy Pan Iwan Liszczenko odpowiedział: „Już niedługo wam o tym przypomnę”.

 

 

 

I przypomniał. Właśnie dzięki temu Ukraińcowi o nazwisku Iwan Liszczenko żyję. W przeddzień mającego się odbyć pierwszego napadu banderowców ukraińskich na Hucisko, Pan Iwan Liszczenko powiedział mojemu dziadkowi, że: „Od jutra (tj. w nocy z 22 na 23 kwietnia) planowany jest napad banderowców na Hucisko. Na „czarnej liście” jako pierwszy do rozstrzelania figuruje Józef Dobrzański, bo jako  młody,  silny  i  przeszkolony  w  czynnej służbie wojskowej,  jest  podejrzany  o to,  że  mógłby  dobrze  przewodzić  Polakom i utrudniłby walkę Ukraińcom o samostijną Ukrainę. Dlatego banderowcy wszystkich takich jak Dobrzański, chcą najpierw rozstrzelać, a dopiero wtedy dokonywać będą zagłady pozostałych Polaków”. Pan Iwan Liszczenko doradził dziadkowi, żeby wskazanej nocy jego zięć nie nocował w domu, „niech ucieknie z rodziną do lasu albo do Ostroga”- powiedział. Dodał przy tym: „Tyle wam Franciszek mogę powiedzieć, nic więcej, bo za każdego uratowanego Polaka, gołowa na pniaka”.

Drugim Ukraińcem, dzięki któremu żyję, był Pan Walaszko Siuńko, który w przeddzień „święcenia noży na Polaków” uprzedził mojego dziadka, że „od jutrzejszej nocy będą mordowani Polacy. Noże na nich będą święcone jutro rano w cerkwiach i na cmentarzach”. Ukrainiec ten zdradził dziadkowi tajemnicę, że najpierw będą aresztowani i rozstrzelani młodzi, silni mężczyźni, bo później banderowcy i bulbowcy łatwiej sobie poradzą ze starcami i dziećmi. Powiedział też, że tym sposobem bandy ukraińskie rozpoczynają walkę z Polakami o „samostijną Ukrainę”, a mój tata jest pierwszym Polakiem wyszczególnionym na liście skazańców. Pan Walaszko radził, by tata uciekł czym prędzej. Wspomniał on też, że powiedział dziadkowi to, co najważniejsze, a dalej niech dziadek sam domyśla się i decyduje, bo on już więcej powiedzieć nie może.

Nikt  z  mojej  rodziny  nie chciał uwierzyć w informacje uzyskane przez dziadka od wymienionych Ukraińców, którzy uprzedzili nas o mających się odbyć atakach Ukraińców na Polaków. Mój tata, pamiętnego dnia od samego rana przebywał w domu i obejściu gospodarskim, nigdzie się nie wybierał i nigdzie nie zamierzał uciekać.

Pamiętam, że w tym nieszczęsnym dniu, rano, sądzę że między godziną 9.00 a 10.00, przyszedł na nasze podwórze jakiś młody, nieznany nam Ukrainiec. Ponieważ na podwórzu przebywałam z babcią, więc wszystko widziałam i słyszałam. Poprosił on najpierw babcię o wodę. Babcia podała mu wodę, którą wyciągnęła ze studni. Nieznajomy wyjaśnił, że jest człowiekiem ściganym przez jakichś bandytów, nie ma już siły uciekać i dlatego prosi, żeby go gdzieś ukryć. Babcia zaproponowała mu ukrycie w stodole, ale jemu to nie odpowiadało. Powiedział, że woli być ukryty pod łóżkiem, najlepiej w przechodnim pokoju, bo nawet jeśliby go tu szukano, to nikt nie domyśli się, że może być ukryty  w takim miejscu. Tak też się stało. Pod łóżkiem przebywał przez cały dzień. Babcia i mama podawały mu tam jedzenie i picie. Ja za każdym razem towarzyszyłam im, kucałam przy łóżku, by zobaczyć tego człowieka. Pamiętam, że przeważnie był on podparty na prawym łokciu, a kiedy jadł, to leżał na brzuchu. Po południu, około godziny 17.00 może 18.00, człowiek ten wyszedł spod łóżka, mówiąc wszystkim, że jeżeli do tej pory nikt go nie szukał, to już nie będzie. Może więc czuć się bezpieczny. Podziękował za gościnę i odszedł. Bardzo dobrze zapamiętałam twarz tego człowieka. Co więcej, rozpoznałam ją nawet po 53 latach, tj. w 1996 r. podczas mojej wycieczki w rodzinne strony, kiedy to odwiedziłam w/w Ukraińca. Wiedziałam, że po wojnie zamieszkał w Derewiańczu Małym i tu go odnalazłam. Wizytę u tego człowieka zaplanowałam celowo, po to by dać mu do zrozumienia, że  go rozpoznałam i wiem kim był w 1943 r.  Przekonana   jestem , że  z  rozmowy, którą z nim wtedy przeprowadziłam, doskonale zrozumiał, że znam jego bandycką przeszłość. Chociaż tylko w ten sposób mogłam mu się „odwdzięczyć” za to, co uczynił mojej rodzinie .

Po opuszczenie naszego domu przez tego człowieka, wieczorem nic się nie działo. Jak co dzień poszliśmy wszyscy spać. Ponieważ mój dziadzio chorował na przepuklinę, dlatego kilkakrotnie w przeciągu każdej nocy wychodził na dwór za potrzebą. Gdy przed północą trzeci raz wrócił z dworu, obudził tatę i mamę. Kazał im natychmiast uciekać „bo banderowcy na koniach są pod lasem na łące, porozumiewają się gwizdami i słychać tam rżenie koni”.

Rodzice  wciągnęli  na siebie podstawową odzież i jeszcze  na  wpół  śpiącą, w nocnej bieliźnie, ułożyli  mnie  na  kocu   złożonym w trójkąt. Po zawinięciu w koc, tata wziął mnie na ręce i wraz z mamą zaczęli biec. W pewnym momencie tata potknął się na podwórzu i upadł. Gdy podniósł się, spytałam, dokąd idziemy. Odpowiedział: „Cicho, powiem później”. Rodzice wybiegli ze mną na nasze pole (15 ha) za stodołą, gdzie znajdowały się pryzmy gnoju. W jednej z nich mama ręcznie zrobiła otwór, w który tata, wsunął się trzymając mnie na kolanach. Mama zasłoniła nas wygrzebanym nawozem. W sąsiedniej pryzmie, oddalonej o kilka kroków, sama sobie wygrzebała podobną kryjówkę. Tuż po ukryciu się, usłyszeliśmy szczekanie naszego psa Azora. Stawało się ono coraz mocniejsze. W pewnym momencie usłyszeliśmy skomlenie psa, co dowodziło, że był on bity.  Następnie  usłyszeliśmy  okropny  krzyk i płacz babci, a potem krzyk dziadka i znów krzyk i płacz babci. Kiedy wszystko ucichło, my nadal siedzieliśmy w swoich kryjówkach. Baliśmy się bardzo. Gdy zaczęło lekko świtać, mama wyjrzała z pryzmy i powiedziała: „Pies nie szczeka, a koło domu nikogo nie widać”. Rodzice zdecydowali, że szybko pójdziemy do domu, ubierzemy się i od razu wyjedziemy do Ostroga.

Tak też się stało. Po przybyciu do domu, rodzice szybko przebrali się, ubrali mnie, a posiniaczony dziadzio w tym czasie zaprzęgał konie do wozu. Babcia, która również cierpiała od pobicia, w pośpiechu opowiedziała nam, co się działo tuż po naszej ucieczce.

Zgodnie z relacją babci, kilka minut po naszej ucieczce, do domu weszło czterech Ukraińców z bronią w ręku i z grubymi pończochami na głowach. Jeden z nich spytał babcię, gdzie jest jej zięć. Babcia odpowiedziała, że poszedł z dzieckiem do Nowomalina, do lekarza, bo dziecko zachorowało na dyfteryt. Kilkakrotnie ponawiano pytanie. Drugi Ukrainiec powiedział, że zięć w dzień był w domu, a dziecko było zdrowe. Zaczęli bić babcię i domagać się odpowiedzi na pytanie. Babcia ponawiała podaną wcześniej wersję. Jeden bandyta ciągnął babcię za włosy, a drugi bił. Wreszcie spytał dziadka, gdzie jest zięć. Usłyszał tę samą odpowiedź, potwierdzającą wersję babci. Dziadka również zaczęto bić po twarzy i po całym ciele. Babcia powiedziała banderowcom, że u Dobrzańskiego Stanisława, z powodu dyfterytu zmarło dziecko, dlatego zięć i córka szczególnie opiekują się zdrowiem swojego dziecka. W tym momencie jeden z bandytów ukraińskich zdjął z głowy pończochę i powiedział, że to on przez cały dzień widział obecnego w domu Dobrzańskiego i jego zdrowe dziecko. Już nie było wątpliwości, że był to człowiek, którego ukrywano pod łóżkiem.

Kiedy bandyci nie mogli się dowiedzieć o miejscu pobytu mojego taty, wtedy zażądali ukrytego złota. Gdy i tego nie otrzymali, to zażądali miodu. Dziadek odpowiedział, że miód ma zakopany dla pszczół na pokarm. Wtedy usłyszał: „Twoje pszczoły niech wyzdychają, dawaj miód”. Musiał więc odkopać i dać im to czego żądali. Bandyci zmusili też dziadka do oddania mięsa i słoniny, które były w garnkach, ukryte pod stertą chrustu. Gdy to wszystko otrzymali, opuścili nasz dom.

Dziadek wspomniał, że gdy prowadził bandytów na dwór po miód, to zauważył, że przy progu domu kilku Ukraińców pilnowało związanego Polaka o nazwisku Wasilewski. Potem okazało się, że wszyscy młodzi Polacy schwytani tej nocy, mieli być razem rozstrzelani. Ponieważ nie udało się schwytać mojego taty, dlatego wypuścili Wasilewskiego. Przypomnę, że mojego tatę banderowcy traktowali jako najbardziej szkodliwego, gdyż był on wysokim, silnym, bogatym i mądrym człowiekiem, który jako jedyny z Huciska odbył zasadniczą służbę wojskową, w związku z czym potrafił władać bronią i potrafiłby dowodzić.

Tak więc w nocy z 22 na 23 kwietnia 1943 roku miał miejsce pierwszy, bezkrwawy napad banderowców na Hucisko.

Gdy dziadzio zaprzągł konie do wozu, tata, mama i ja, bez śniadania i bez żadnego bagażu, wsiedliśmy na wóz i zaczęliśmy ucieczkę do Ostroga. Tuż po chwili dojechaliśmy do rozwidlenia dróg,  które  znajdowało  się  może  z pół kilometra od domu. Jedna z dróg prowadziła przez las prosto do Ostroga i była krótsza. Drugą drogą skręcającą w lewo też można było  dojechać do Ostroga, jednak była ona okrężna i  o wiele dłuższa.

Na rozwidleniu dróg nasze konie stanęły i nie chciały wieźć nas drogą krótszą czyli tą, którą zawsze jeździliśmy do Ostroga. Tata bił je, krzyczał na konie, a one stawały na tylnych nogach i nie chciały ruszyć z miejsca. Wtedy tata spytał mamę: „Co o tym myślisz?”. Mama powiedziała: „Chyba konie przeczuwają niebezpieczeństwo, w lesie przed Ostrogiem może czekają na nas banderowcy”. Tata spytał: „To co robić?”. Mama odpowiedziała: „Może spróbujmy skręcić w lewo i jechać okrężną drogą”. Kiedy konie zostały skierowane w lewo, wtedy tata nie mógł ich zatrzymać. Tak pędziły, że trudno było usiedzieć na wozie. Tata cały czas stał na wozie i  mocno  trzymał   za  lejce,  próbował  zahamować, wydawał przy tym okrzyk „prrr...”.  Dopiero  po  kilku minutach konie zwolniły i mogliśmy jechać normalnie. Tym sposobem odbyliśmy dwa razy dłuższą drogę do Ostroga, ale dzięki temu dane nam było przeżyć. To dziwne, ale to z pewnością nasze konie uratowały nam życie.

Wszyscy zatrzymaliśmy się w  domu  zamieszkanym  przez  rodzinę  Topolnickich, z którą od lat utrzymywaliśmy przyjazne relacje. W przeszłości (przed konfiskatą mienia) dom ten należał do moich przodków Dobrzańskich spod Dermania.

Kilka godzin po naszej ucieczce, do Ostroga uciekała również inna polska rodzina. Poruszali się oni jednak tą krótszą drogą, wiodącą przez las. W  godzinach popołudniowych  oglądałam  tę  rodzinę  już martwą, przed szpitalem  w  Ostrogu.  Był to mężczyzna, kobieta i ich maleńkie dzieciątko, które miało może ze dwa lata, a może i mniej. Ich ciała leżały na furmance. Widok ten wywołał we mnie następny, tragiczny i niezapomniany wstrząs.

Następnego dnia po naszej ucieczce z Huciska mieli dołączyć do nas, do Ostroga, babcia i dziadek. Z niepokojem oczekiwaliśmy na ich przyjazd. Niepokój nasz stawał się coraz większy, gdyż mieli oni przyjechać przed południem, a było już dawno po południu, słońce zachodziło i zaczęło lekko szarzeć. Wszyscy wiedzieliśmy, co może spotkać rodzinę po drodze. Ja z mamą wyszłam na spotkanie babci i dziadka. Mama płakała, ja jej wtórowałam i tak przez wiele godzin chodziłyśmy wzdłuż ulicy Bielmaż. Jedynie tą ulicą od Luczyna babcia z dziadkiem mogli nadjechać. Pamiętam, że na ulicy było już pusto. Mieszkańcy od wielu godzin przebywali w swych domach. W pewnym momencie na końcu ulicy ukazał się jakiś pies. Robił niesamowite susy. Z daleka nie mogłyśmy poznać co to za pies, gdyż było zbyt daleko i zbyt szaro. Bałyśmy się, bo pies pędził prosto na nas. Gdy już był blisko, poznałyśmy naszego Azora, który dopadł do nas z niesamowitą radością, zaczął nas lizać, tarzać się po ziemi, skomleć, skakać, znów lizać. Dla mnie taka reakcja Azora była zaskoczeniem, gdyż on mnie nigdy nie lubił, zawsze na mnie szczekał (przez co był uwiązany). Bardzo długo jeszcze czekałyśmy na babcię i dziadka. Wreszcie na końcu ulicy ukazał się ciemny i poruszający się punkt. Pies od nas nie odchodził. Było już całkiem ciemno, gdy dojechała do nas furmanka wypełniona różnymi rzeczami. Babcia i dziadek szli obok wozu, do którego była przywiązana krowa. Radość ze spotkania była ogromna. Cieszyliśmy się również, że jest z nami i nasz pies. Okazało się, że około 5 km przed Ostrogiem Azor zostawił babcię i dziadka z dobytkiem, wyrwał się jak strzała do przodu i uciekł. Pomyśleli oni, że zawsze był uwiązany, dlatego uciekł do wolności. Nikt nie pomyślał o tym, że pies już na tak dużą odległość może wyczuć kogoś bardzo bliskiego.

Po wyładowaniu rzeczy, zabezpieczeniu zwierząt, wysłuchaliśmy przerażających opowieści babci i dziadka. Otóż dzień po naszej ucieczce, o świtaniu, na rowerze do Ostroga  przyjechał  Pan  Walaszko  po  to , by  zabrać  od nas konie i wóz, którymi uciekaliśmy i przekazać je dziadkowi. Po ich przekazaniu, Pan Walaszko wraz z Panem Liszczenko pomogli dziadkom załadować na wóz niezbędne rzeczy. Na polecenie dziadka, krowy wypędzili z obory, owce z drugiego pomieszczenia, świnie z chlewa, kota z domu, psa spuścili z łańcucha, a kurnik zostawili otwarty. Tym sposobem części zwierząt zapewnili wolność, a część za zgodą dziadków zabrali do siebie.

To Pan Walaszko był łącznikiem między kilkoma rodzinami polskimi z Huciska, które razem miały uciekać do Ostroga z moimi dziadkami. W dniu, w którym Hucisko opuszczali babcia i dziadek, dołączyły do nich inne polskie rodziny. Razem uzbierało się pięć załadowanych furmanek, które jechały jedna za drugą. Ludzie szli obok. Babcia opowiadała, że w pewnym momencie zza wzgórza na Derewiańczu Małym banderowcy zaczęli strzelać, prawdopodobnie z jednego karabinu.  Przerażeni  Polacy  ukryli  się  za wozami i chyłkiem popędzali konie, narzucając im szybkie tempo. Na szczęście strzały okazały się niecelne. Na naszym wozie, który jechał jako drugi, został przestrzelony tylko worek. Na ostatnim wozie także przestrzelono jedynie jakiś tobołek.

Następnego ranka po szczęśliwym dołączeniu do nas dziadka i babci, ponownie w Ostrogu pojawił się Pan Walaszko, by zabrać wóz, konie i psa. Pies koniecznie chciał zostać z nami, ale został przywiązany do wozu i musiał wrócić do Huciska. Zgodnie z zaleceniami dziadka, konie miał Pan Walaszko zostawić na podwórzu w Hucisku lub wziąć sobie jednego, a drugiego dać dla Pana Liszczenko. Podobnie miał postąpić z innymi zwierzętami.

Gdy przebywaliśmy w Ostrogu, pewnego wieczora zobaczyliśmy na tle ciemnego nieba od zachodu, wielkie morze płomieni. Olbrzymie kłęby dymu rwane były przez wiatr, a chmury iskier buchały pod ciemne niebo. Wiedzieliśmy, że to płonie nasze Hucisko. Ludzie, którzy mieszkali bliżej tej tragedii, opowiadali nam później, że słyszeli ryk bydła, rżenie koni, ujadanie psów i odgłosy innych zwierząt, które mieszały się z krzykiem i piskiem ludzi.

Od tamtej pory do Huciska wracaliśmy już tylko myślami.

Na wieczność w pamięci swojej zachować muszę nazwiska tych Ukraińców, dzięki którym żyję ja i przeżyła moja rodzina. Chylę czoła przed dwoma Ukraińcami, Panem Iwanem Liszczenko i Panem Siuńko Walaszko. Są i na zawsze pozostaną oni dla mnie prawdziwymi bohaterami, bo tylko  bohaterowie  znając  groźbę  za  swój  czyn, byli  w  stanie  dokonać uprzedzenia mojej rodziny o mającej nastąpić tragedii.

Wybrany fragment wiersza pt. „Posiadłość ziemian Dobrzańskich na Wołyniu oraz los ich nieszczęśliwy doznany od wrogów” autorstwa mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego:

„...Mieszkał u państwa Gondków, żyli tam bogato
Pracował w pasiece, gdy było lato
W zimie odpoczywał, mieszkał przy lesie
I wąchał aromat, który wiatr z sosen niesie

Lecz spokój tak miły zdawał się uciekać
Bo banda Bandery, kto Polak zaczęła dociekać
Po niedługim czasie Polaków mordowali
Polaków z Wołynia na zawsze wypędzali

Józefem Dobrzańskim się zainteresowali
Zamordować wraz z rodziną zamierzali
Bo był młody, zwinny, w wojsku przeszkolony
Mógł więc być przywódcą dla polskiej obrony

Tak więc zabić Józia, już postanowili
Nawet datę mordu wtedy ustalili
O tym się dowiedział, Walaszko Siuńkiem zwany
Ukrainiec uczciwy, przez Polaków szanowany

Zawiadomił o tym Siuńko, Józiową rodzinę
Aby w noc tę wyznaczoną skryli się w gęstwinę
W gęstwinę leśną ukryć się od wroga
Później by uciekli do miasta Ostroga

Uratował Siuńko Józia rodzinie życie
Która pod osłoną nocy szukała skrycie
Skryła się rodzina Józia w polu w pryzmie gnoju
W zimnie noc przecierpiała w strachu i znoju

Niebezpieczeństwo było, bo Bandery bandy
Przyszli do domu Józia i robili grandy
Krzyczeli do teściów, gdzie młodzi się znajdują
Za ukrywanie młodych, wszystkich wymordują

Wczesnym rankiem, gdy banda odeszła
Rodzina Józia na swe podwórko weszła
Wysłuchali w strachu rodziców relacje
Ustalili uciekać z domu, to najlepsze racje

Nie tracąc ni chwili do miasta uciekali
Jechali furmanką do lasku się zbliżali
W lasku banderowcy na nich czekali
I znów ich życiu z pewnością zagrażali

W tym oto miejscu dziwna okoliczność powstała
Z Pana Boga woli cudu dokonała
Cudu tego konie dokonać musiały
I ciągnąć wóz do przodu pod groźbą bata nie chciały

Cudem w życiu niespotykanym
Koniom cud ten wykonać przez Boga nakazanym
Dalej do przodu jechać się nie dało
Przez co rodzinie Józia życie ocalało

Wówczas Józio w lewo w polną dróżkę pojechał
I traktem dubieńskim do Ostroga dojechał
Takim oto prawdziwym cudem od banderów się oddalił
Bogu pacierz zmówił i Boga łaskę chwalił

Józef z żoną Bronisławą i córeczką ocaleli
Celestynę jedyną wówczas córkę mieli
Teściów dwoje i Józia rodzina mała
Od tamtej pory w mieście Ostrogu zamieszkała

Wszystko, co Józio i Gondek na wsi posiadali
Banderowcy tak jak swoje sobie brali
Zwierzęta domowe, drób i zapas żywności
Pasiekę, własność całą brali bez litości

Bimber pili, miód jedli i popijali
Mięso jedli, bo zwierzęta domowe zabijali
A co Polak jeść miał, gdzie się ulokować
Wynaturzeni nie umieli człowieka pożałować

Lokum małe ciasne w mieście poszukali
Żywność z trudem wielkim zdobywali
I dwa lata prawie tak cierpieli
I przeżyli, bo żyć przecież chcieli...”

 


Ciekawostki

W roku 1918 Polska podźwignęła się po 123 latach niewoli, wówczas Ukraińcy we Lwowie zorganizowali powstanie przeciw Polsce. Zostało ono jednak stłumione przez polską stronę, często rękami dzieci i młodzieży. Po upadku powstania w 1918 roku, Ukraińcy poczuli się przegrani. Obiecali sobie jednak perfekcyjnie przygotować następne powstanie przeciw Polakom. Czynom Ukraińców towarzyszyła myśl: „Gdyby panów polskich wygnać, to zawsze wrócą, a jak wyrżnąć wszystkich, to z tamtego świata nie przyjdą”.

Ukraińcy  od  wieków  pragnęli  mieć własne państwo, czyli  „samostijną  Ukrainę”. Postanowili  więc  oczyścić  Wołyń  z  Polaków. W związku z tym ukraińscy nacjonaliści przechodzili szkolenia wojskowe w Niemczech faszystowskich, przygotowujących się do wojny. Przyjaźnili się z Niemcami, którzy obiecali im pomoc w stworzeniu autonomicznej Ukrainy.

Przed  II  wojną  światową,  polskie   władze  centralne  nie  interesowały  się  życiem  i  pracą  Polaków  mieszkających na Wołyniu i pozostałych Kresach Wschodnich. Sprawy urzędowe załatwiały przy pomocy pism. Nie stosowały wyjazdów na tamte tereny, nie prowadziły obserwacji, ani nie udzielały pomocy Polakom tam mieszkającym. Ukraińcy wykorzystywali taką sytuację. Coraz częściej prowadzili zatargi z Polakami o wszystko np. o drogi, miedze itp. Wreszcie zaczęli organizować się przeciw Polakom. Władze polskie wiedziały, że zbliża się tragedia, która obejmie Polaków tam mieszkających, ale nie próbowały temu zaradzić, ani nawet uprzedzić.

Od 1943 r. wzmogły się mordy na Polakach przez bandy UPA wspierane przez miejscową ludność ukraińską, a więc chłopów, ich żony i dzieci. Ujawniły się bandyckie cechy natury nacjonalistów ukraińskich, bowiem ideologia ich oparta była na: agresji, nienawiści, pogardzie dla drugiego człowieka, ale szczególnie względem Polaków.

Za pomocą haseł o przerażającej treści nawoływano Ukraińców do mordowania Polaków. Oto tylko niektóre z haseł:

  • „Wyrżnąć Lachów aż do siódmego pokolenia, nie wyłączając tych, którzy nie mówią już po polsku”.
  • „Rżnąć Żydów, Lachów, Moskali, Czechów i Niemców, a jak będzie krwi po kolana, to będzie wolna Ukraina”.
  • „Fanatyzm narodowy, to broń narodów silnych, przy pomocy której dokonywane są wielkie czyny”.
  • „Bij Polaka”.
  • „Polaka do bagna”.
  • „Racje ma silniejszy”.
  • „Wrogość jest nieunikniona”.
  • „Terroryzm ratuje honor narodu”.
  • „Śmierć jednego Lacha to metr wolnej Ukrainy”.
  • „Polaków w pień wyciąć”.
  • „Zaszczepiać nienawiść do Lachów i zabijać ich”.
  • „Na Lachów! Bij, rżnij, rąb siekierą! Za Ukrainę!”

Rozpowszechniano też piosenkę z refrenem: „Smert´, smert´ lacham, smert´, smert´ moskowśko-żydiwskij komuni”.

Bardzo szybko rozchodziły się wiadomości o przeokropnej rzezi dokonywanej na Polakach przez Ukraińców. Zmuszało to Polaków do większej czujności tak w dzień, jak i w nocy. Uciążliwe było ukrywanie się poza domem np. w lesie, w rowach, w krzakach, na polu, na drzewach, na cmentarzach itd., a więc w miejscach oddalonych od rodzinnych domów.

Były i inne przypadki zachowania czujności. Oto jeden z nich o którym w grudniu 2013 r. opowiedział mi Pan Władysław Galimski, dawny mieszkaniec Huciska: „Ukraińcy kilkakrotnie nocą napadali na Hucisko. Dnia 12 maja 1943 r. spadł śnieg, mimo tego, mieszkańcy Huciska nocowali w lesie w tym, w czym zdołali uciec z domu. Na początku czerwca wrócili na noc do domu. Niezbyt długo jednak pospali, ponieważ osoba czuwająca obudziła wszystkich, gdy stwierdziła, że zbliżają się Ukraińcy. Wszyscy musieli uciekać przez okno. Jak stali, tak uciekali. Macocha Pana Władysława Galimskiego z dzieckiem na ręku również uciekła przez okno. Uciekali kilkakrotnie do lasu, do rowu, coraz dalej polami, aż wreszcie dotarli do Ostroga, gdzie zamieszkali na ulicy Jerozolimskiej 6. W sierpniu 1945 r. zostali repatriowani do Polski centralnej. Odjeżdżali z Ożenina”.

Mieszkańcy Huciska miesiącami lub tygodniami ukrywali się licząc, że sytuacja się uspokoi. Nadzieja umarła po spaleniu Huciska. Kiedy wiedzieli, że już nigdy nie będą mogli powrócić „na swoje”, zaczęli uciekać do miast, głównie do Ostroga. Pan Władysław Galimski powiedział: „Ci mieszkańcy Huciska, którzy długo ukrywali się, byli przerażeni ucieczką w nieznane i utrzymaniem rodziny, podczas gdy urodzaj w Hucisku był w tym roku wyjątkowo duży.  Zboża  były  tak  wysokie,  że  osłaniały  nawet  dorosłego człowieka, a kłosy-duże i grube. W sytuacji nie do pozazdroszczenia byli ci Polacy, którzy ocaleli z napadu. Docierali do miasta tak, jak stali, w bieliźnie lub częściowo ubrani, głodni”.

Warto wiedzieć, że przed rozpoczęciem rzezi Polaków przez Ukraińców, popi w cerkwiach i na cmentarzach ukraińskich święcili noże, którymi  mieli  być  mordowani  Polacy.  Oto  jeden  z  przykładów posługi duchowieństwa prawosławnego. Pop prawosławny z Omielna wręczał nóż absolwentom szkoły kadr UPA wypowiadając słowa: „Wruczaju tibi swiatyj niż. Riż żydów, lachów, taj bolszewików. Sława Ukrajini!”.

Większe centrum UPA znajdowało się w Dermaniu.  Stąd  szły  oddziały  banderowców  na  akcje  mordowania Polaków, a chłopi ukraińscy z rodzinami dołączali do nich w umówionych miejscach. Ludność ukraińska biorąca udział w eksterminacji ludności polskiej nazywana była przez banderowców „czernią”. „Czerń” popełniała morderstwa pod wpływem idei nacjonalistycznych i chęci zysku. Pozostali Ukraińcy akceptowali to.

Wszyscy Ukraińcy byli zobowiązani do mordowania Polaków. Musieli uczestniczyć w zbrodni razem z banderowcami, a w przypadku odmowy, ginęli razem ze swoimi rodzinami. Za przykład niech posłuży sytuacja, którą poznałam w 1993 r. podczas moich pierwszych po wojnie odwiedzin w rodzinnych stronach na Wołyniu. Otóż jadąc od Dołocza w kierunku Huciska, którego już nie było na mapie, mijaliśmy wieś Bołotkowce. W pewnym momencie kierowca wiozący nas przystanął, a Janina Fidyk z d. Ostaszewska opowiedziała przerażającą historię, dotyczącą wskazanego domu, który miał ciemną plamę po prawej stronie progu. Usłyszałam, że w 1943 r. do domu tego przyszło kilku banderowców, którzy wydali polecenie mieszkańcom dwunastoosobowej rodziny ukraińskiej, by szli razem z nimi mordować Polaków. Gdy mieszkańcy ci odmówili, wówczas cała rodzina została porąbana na cząstki, które ułożono na stosie w sieni. Krew przelewała się przez próg. Plama ta zachowała się do czasów współczesnych i stanowi niezatarty ślad rzezi wołyńskiej.

W książce „Wołyń we krwi 1943”- jej autorka Joanna Wieliczka -Szarkowa, Kraków 2013 r.: podaje: „Z Wielkiego Czwartku na Wielki Piątek (z 22 na 23 kwietnia1943 r.), o północy, zebrane wokół Janowej Doliny oddziały UPA oraz okoliczna ukraińska ludność ze Złaźna, w tym kobiety i dzieci, zaatakowali śpiących lub kładących się do snu mieszkańców osiedla. Domy były podpalane butelkami z naftą i benzyną, żagwiami lub granatami, upowcy strzelali do uciekających z pożaru ludzi. Zabijano także siekierami, rannych i zabitych rzucano do ognia. Ukradzione łupy z polskich gospodarstw ładowano na wozy i wywożono do ukraińskich domostw”.

Z książki tej można się również dowiedzieć o terminarzu napadów ukraińskich na Polaków. Najwięcej z dotychczasowych napadów miało miejsce w marcu 1943 r. Wtedy masowo zaczęto mordować w poszczególnych powiatach. W moim powiecie zdołbunowskim mordowanie Polaków miało miejsce w kwietniu, maju, czerwcu, lipcu. Lipiec był miesiącem najbardziej krwawym na całym Wołyniu.

Dnia 11 lipca 1943 r. miała miejsce największa akcja ludobójstwa na Wołyniu. Jej przebieg przedstawił raport akowski Jana Cichockiego-nauczyciela z powiatu włodzimierskiego: „O godzinie 2 minut 30 po północy w dniu 11 lipca 1943 r. rozpoczęła się rzeź. Każdy dom polski okrążały nie mniej jak 30-50 chłopów z tępym narzędziem  i  dwóch  z  bronią palną.  Kazali  otworzyć  drzwi,  albo w razie odmowy rąbali drzwi. Rzucali do wnętrza domów ręczne granaty, rąbali ludność siekierami, kłuli widłami, a kto uciekał, strzelali doń z karabinów maszynowych. Niektórzy ranni męczyli się po 2 do 3 dni, zanim skonali, inni ranni zdołali resztkami sił dotrzeć do granicy powiatu Sokalskiego (...). Po morderstwie zaraz po południu tegoż dnia, nastąpił rabunek. Chłopi z sąsiednich wsi przychodzili i zabierali: konie, wozy, ubrania, pościel, krowy, świnie, kury-inwentarz żywy i martwy”.

Napady ukraińskie przebiegały przeważnie według podobnego scenariusza. Zaczynały się o takiej porze, kiedy najwięcej mieszkańców było w domu. Ukraińcy często stosowali podstęp-podawali się za partyzantów sowieckich lub zwoływali ludzi w szkole niby na zebranie. Wyznaczoną miejscowość otaczano kordonem, by zatrzymać uciekających. Bandyci byli przeważnie umundurowani w mundury innych armii lub policji ukraińskiej i uzbrojeni w broń palną. Jednak z większości napadów, co najmniej połowę napastników stanowiła miejscowa ludność ukraińska tzw. „czerń” lub „siekiernicy” (także kobiety i wyrostki), uzbrojona w kosy widły, siekiery, noże, młoty, kije i inne narzędzia zbrodni. Zabudowania plądrowano, rabowano i podpalano, a Polaków mordowano w wyjątkowo okrutny sposób. Oto kilka przykładów bestialstwa ukraińskiego  na  Polakach:  wykłuwanie  oczu,  wyrywania  rąk,  nóg i języków, przebijanie widłami, nabijanie szpilek w ręce, rozrywanie końmi, przeżynanie ciał w pół oraz głów od ucha do ucha przy jednoczesnym komentowaniu słowami- „Masz Polskę od morza do morza”, spędzanie ludzi do stodoły lub innego budynku i palenie żywcem, rozpruwanie brzuchów i zawieszanie wnętrzności na płocie itp. Po masakrze do wsi na furmankach wjeżdżały grupy rabunkowe, przeważnie były to kobiety i dzieci, które zabierały wszystko po zamordowanych. Po kilku dniach do wsi wracały oddziały UPA, by dobić Polaków, którzy ocaleli lub wrócili do wsi.

Polskie ofiary traktowane były przez Ukraińców w sposób bestialski bez względu na płeć i wiek. Mordując Polaków kierowali się „Dekalogiem ukraińskiego nacjonalisty”, który nakazywał, by Polaków wymęczyć i zastraszyć, dlatego należy wymyślać najokrutniejsze tortury i techniki zabijania. Dzień  po  dniu,  rejon  po  rejonie,  wieś  po  wsi,  Ukraińcy  likwidowali wszystkich Polaków i zacierali wszelkie ślady po nich. Ktoś, kto nie widział na własne oczy tych okropności, nie będzie w stanie w to uwierzyć.

W roku 1943 kościół rzymsko-katolicki na Wołyniu poniósł z rąk ukraińskich największe straty w całej swojej historii. Księża ginęli razem z parafianami. Palono ich żywcem w kościele lub kościół wysadzano wraz z ludźmi. Księża ginęli też przez pobicie, tortury, powieszenie, rozstrzelanie, przez piłowanie piłą, przez powieszenie za nogi na żyrandolu kościoła. Dnia 30 sierpnia 1943 r. we wsi Ostrówki, ksiądz Stanisław Dobrzański (ur. 1905) został zamordowany przez obcięcie mu głowy siekierą. W dniu tym wieś Ostrówki została otoczona przez Ukraińców. Do szkoły zapędzono mężczyzn, natomiast kobiety i dzieci zebrano w kościele.  Ksiądz  Stanisław  Dobrzański znajdował  się wśród  mężczyzn zgromadzonych w szkole.  Zginął,  gdy  grupami  wyprowadzano  wszystkich  ze  szkoły i mordowano siekierami oraz grubymi kijami nad wykopanymi wcześniej dołami. Cześć z nich wrzucono do studni. Kobiety i dzieci wyprowadzono z kościoła do lasu, kładziono je twarzą do ziemi, następnie strzelano w tył ich głowy. Wiele osób zakłuto przy pomocy bagnetów. Z około 660 mieszkańców zginęło wówczas 520 osób, w tym 140 dzieci. Kościół w Ostrówkach został okradziony, zniszczony i spalony. Z całej parafii księdza Stanisława Dobrzańskiego liczącej w 1938 r. 1935 wiernych, wymordowano ponad 80% mieszkańców.

Przykłady ludobójstwa ukraińskiego dokonanego na Polakach można mnożyć. Oto kolejny z nich. Tragedia dotyczy rodziny Wierzbickich. Nazwisko to jest dla mnie bardzo bliskie, gdyż moja prababcia wywodziła się z Wierzbickich. Otóż Piotr Wierzbicki, mieszkający pod lasem w Chiniówce,  sąsiadującej  z wioskami: Daniłówka, Pasywa, Kudryń, Budki, konał  w  strasznych  męczarniach z rozprutym brzuchem, a jego żona po uderzeniu banderowską kolbą, dostała jeszcze pięć pchnięć nożem. Jej wujenka Rozalia Wierzbicka, żona Mariana Wierzbickiego, dostała osiem ciosów nożem- przez piersi na wylot. Starszy syn Piotra Wierzbickiego- Marian, z najmłodszym bratem- Jankiem, uciekł do Mizocza, by skryć się u znajomych. Janek Wierzbicki pognał krowy znajomych na pastwisko za Mizocz, razem z  czwórką innych dzieci. Złapali ich jednak Ukraińcy, którzy przebili dzieciom brzuchy nożami, nanizali na kolczasty drut i owinęli wokół pnia drzewa, a na koniec podziobali jeszcze te dzieci nożami.

Polacy mieszkający na Wołyniu w okresie ludobójstwa nie byli przygotowani do zapobiegania ukraińskim rzeziom. Poza tym nie zdawali sobie sprawy z zagrożenia. Dopiero, gdy wiosną 1943 r. bandyci ukraińscy coraz częściej urządzali mordy Polaków na coraz większym obszarze wsi i miast,  wówczas  ludność  polska  zaczęła  chronić  się  w  większych  miastach  i  tworzyła  samoobronę tj. zorganizowane i uzbrojone w broń palną grupy Polaków. Grupy samoobrony odpierały ukraińskie ataki. Sąsiednie placówki samoobrony współpracowały ze sobą. W placówkach samoobrony organizowano warty i patrole. W Ostrogu samoobronę organizował kapucyn o. Remigiusz Kranc. Zarządził zbiórkę wszystkich Polaków w dwóch punktach: 1) kościół, klasztor kapucynów i seminarium nauczycielskie 2) budynek więzienia miejskiego. Komendantem samoobrony został kapucyn o. Remigiusz Kranc. Po dwóch tygodniach oblężenia, wtargnięcie UPA wydawało się nieuniknione. Wszyscy przygotowywali się do obrony lub na śmierć, byli już u kresu wytrzymałości psychicznej. Aż tu nagle przyszło zdumienie, gdyż przybyła Armia Czerwona, która podjęła walkę z banderowcami.

Ludność polska mieszkająca na ziemiach wołyńskich nie otrzymała też pomocy ze strony Armii Krajowej z wyjątkiem tylko kilku przypadków. Podziemie polskie zrezygnowało z możliwości skutecznej obrony polskiej ludności, ponieważ nastawione było na walkę z wojskami niemieckimi. Pisze o tym M. Fijałka w książce „27 Wołyńska Dywizja Piechoty AK”.