Porepatriacyjne wspomnienia

Moja rodzina postanowiła odrzucić propozycję Państwowego Urzędu Repatriacyjnego (PUR) dotyczącą możliwości osiedlenia się na zachodzie Polski. Łudziliśmy się nadzieją na powrót na Wołyń, a z Lublina w nasze rodzinne strony było po prostu bliżej. Nie miało dla nas żadnego znaczenia również to, że w Lublinie nie mieliśmy gdzie zamieszkać.

Zamieszkaliśmy zatem na lubelskiej towarowej rampie kolejowej. Mieszkaliśmy tam przez pełne dwa tygodnie pod brezentową pałatką. Nikt nie zatroszczył się o to, by pomóc nam w znalezieniu dachu nad głowę. Nikogo nie obchodziło, czy mamy co jeść, czy nie jest nam zimno.

PUR wiedział o tym, że zrezygnowaliśmy z wyjazdu do Wrocławia, jednak w ogóle się nami nie zainteresował. Gdy dziadzio poszedł do tego urzędu z prośbą o pomoc, wówczas usłyszał tylko, że nasz pobyt w Lublinie ich nie interesuje i skoro sami podjęliśmy decyzję o pozostaniu w tym mieście, sami mamy sobie radzić.

Pamiętam, że w tamtych dniach piliśmy wodę ze śniegu, rozpuszczanego w garnku, nad palącymi się lub jedynie tlącymi się znalezionymi gałązkami. Zbawieniem okazywało się dla nas wówczas mleko od naszej krowy. Suchary, które mieliśmy jako podróżny prowiant, już się kończyły.

Bardzo często byłam głodna i z tego powodu często miewałam silne zawroty głowy. Pewnego razu, gdy siedziałam bezczynnie na jakimś tobołku i przyglądałam się odjeżdżającemu ze stacji pociągowi osobowemu, zatrzymałam swój wzrok na piętrowym budynku, który stał za kilkoma torami. Zobaczyłam, że budynek ten mocno „przechyla się”, raz w lewo, raz w prawo. Jego przechyły były tak duże, że dachem dotykał do torów. Wreszcie tory kolejowe zaczęły falować, a widoczne słupy kolejowe przechylały się w różne strony. Nagle zaczęłam odczuwać i nudności. Mama doskonale wiedziała jak mi pomóc. Podała mi jedyne co miała-  mleko od naszej krowy, a potem przytuliła do snu.

Nigdy nie zapomnę jak bardzo było mi wtedy zimno. Tylko Opatrzności Bożej mogę być wdzięczna za to, że nie chorowałam, przebywając na dworze dzień i noc już przez kilka tygodni zimowych. Przypominam sobie, jak pewnego razu moja mama porwała ręcznik, z którego zrobiła mi onuce, a pod mój kożuszek dodatkowo włożyła noszony przez nią sweter. 

Dobrzańska Celestyna i Dobrzańska Bronisława

 Celestyna Dobrzańska z mamą Bronisławą Dobrzańską (Ostróg, 26.12.1944 r.)

Babcia i dziadzio, każdego dnia chodzili w różne kierunki miasta,  by  znaleźć  dla  nas  mieszkanie  lub  jakąś  komórkę  do  wynajęcia. Ja przebywałam w tym czasie z mamą. Całymi dniami chodziłyśmy obydwie po rampie w pobliżu naszej krowy uwiązanej do kufra. Pilnowałyśmy naszych rzeczy. Mama wielokrotnie prosiła pracowników dworca kolejowego, by pozwolono mi posiedzieć choć trochę w dworcowej poczekalni lub w pomieszczeniu z kasami, albo nawet w korytarzu przy drzwiach wejściowych do budynku. Zawsze jednak jej odmawiano tłumacząc: „Nie zajmujcie miejsca. Dworzec kolejowy jest dla podróżnych, a nie dla repatriantów. Powinniście byli jechać dalej, gdzie przydzielono wam mieszkania, a więc do Wrocławia, Świebodzina czy Opola...”.

Celestyna Dobrzańska z dziadkami

Celestyna Dobrzańska z babcią Józefą i dziadkiem Franciszkiem Gondek (1947 r.)

Pewnego razu babcia idąc w poszukiwaniu mieszkania, zabrała mnie ze sobą, powiedziała przy tym: „Może ktoś zlituje się nad dzieckiem i wynajmie nam mieszkanie”. Udałyśmy się piechotą bardzo daleko, bo aż na tzw. ulicę Dziesiątą (boczna ul. Kunickiego). Gdy na tej ulicy babcia rozmawiała przez płot z właścicielką jakiegoś domu, wtedy ja zobaczyłam studnię obok tego domu. Powiedziałam babci, że bardzo chce mi się pić, wtedy babcia poprosiła tę kobietę o trochę wody dla mnie. Gdy ta kazała za wodę zapłacić, babcia powiedziała, że „...uciekliśmy od Ukraińców, ale widać, że niektórzy Polacy nie są lepsi, nie mają sumienia”.

Po dwóch tygodniach poszukiwań, dziadzio znalazł puste mieszkanie bez okien i drzwi na ulicy Wrotkowskiej 14 ( po latach przemianowaną na ulicę Nałkowskich 1 ). Był to poniemiecki barak z przeznaczeniem na stołówkę wojskową. W jego sąsiedztwie stały trzy inne długie baraki, w których mieszkali żołnierze niemieccy przed ucieczką.

Jak pamiętam, pierwsza noc w tym mieszkaniu była straszna, ponieważ przez wybite okna i drzwi usłyszeliśmy przerażające słowa pijanego przechodnia: „No to teraz my będziemy  rezać  Ukraińców,  którzy  tutaj  zamieszkali”  itp.  Pojawił  się  więc  znów strach i płacz mój oraz mojej mamy, która nie mogła pogodzić się z tymi słowami. Powiedziała: „Byle pijak ma odwagę posądzić człowieka, że jest Ukraińcem, chociaż od zawsze płynie w nas najczystsza polska krew”.

Choć mieliśmy już dach nad głową, nadal żyć nam było bardzo ciężko. Jedyną żywicielką ponownie była nasza krowa, którą władze wojskowe  pozwoliły  nam  paść  na  terenie  pobliskiej  jednostki  wojskowej.  Pamiętam,  że  wtedy  brakowało  nam  wszystkiego, co  konieczne  było  do  życia. W  związku  z  tym  zmuszeni  zostaliśmy  do  wymiany niektórych rzeczy, które przywieźliśmy ze sobą z Wołynia, na produkty żywnościowe. Tak więc kożuch wymieniliśmy za mąkę, centryfugę przekazano za ziemniaki, a dzieżę za warzywa. Wszystkie przedmioty trafiły do rąk jednego mieszkańca okolicznych Zemborzyc.

Na początku kwietnia 1945 roku zupełnie niespodziewanie odwiedził nas w Lublinie mój tata. Jako szofer wojenny, służbowo przyjechał do Lublina. Do dyspozycji własnej otrzymał 2-3 godziny czasu wolnego. Nasza rozmowa w domu trwała bardzo krótko. Pamiętam, że powiedział do mamy: „Chodź, pójdziemy we troje do fotografa. Nie wiem czy wrócę z wojny. Niech dziecko ma fotografię ze mną na pamiątkę”. Poszliśmy  więc  do  zakładu  fotograficznego znajdującego się na rogu placu  Bychawskiego i ulicy 1 Maja. Tutaj nas pożegnał i opuścił ponownie.

Dobrzańska Celestyna z rodzicami

Celestyna Dobrzańska z rodzicami (Lublin, 1945 r.)

Pewnego razu babcia przyniosła do domu wiadomość, że za Lublinem znajduje się obóz zagłady- Majdanek. Jak powiadano, uciekający Niemcy nie zdążyli go zniszczyć, kiedy został wyzwolony przez nasze wojsko. Babcia powiedziała: „Dzisiaj jest pierwszy dzień zwiedzania tego obozu”, po czym zabrała mnie ze sobą i poszłyśmy na Majdanek. Wówczas po Lublinie nie jeździły żadne autobusy, dlatego piesza wędrówka była dla mnie bardzo męcząca. Majdanek leżał bowiem bardzo daleko, tj. obok szosy wiodącej do Chełma, na polach należących do wsi Dziesiąta. Jedną z ulic w pobliżu Majdanka również nazwano- Dziesiąta. Kiedy byłyśmy już na miejscu, oczom naszym ukazały się dziesiątki bardzo długich baraków, w których stały piętrowe prycze, na których leżało siano, były też tam jakieś worki, które najprawdopodobniej służyły więźniom do przykrycia. Cały ten teren otoczony był kolczastym drutem. Przewodnik powiedział nam, że przez druty te przechodził prąd  wysokiego  napięcia,  po to, by więźniowie  przebywający w obozie, nie mogli się z niego wydostać. Wysokie wieże obserwacyjne potęgowały grozę tego miejsca.

Pierwsze kroki zwiedzających, a w tym i nasze, przewodnik skierował na początek drogi, od której zaczynali swą wędrówkę więźniowie. Zwiedzanie zaczęło się więc od placu przy bramie, na którym dokonywano selekcji więźniów: kobiet, mężczyzn oraz dzieci na zdolnych i niezdolnych do pracy. Przewodnik powiedział, że zdolność do pracy dzieci była uzależniona od ich wzrostu, a nie wieku jak mogłoby się wydawać. W pewnym momencie zwrócił się do mnie, bo stałam blisko i powiedział: „Ty malutka musiałabyś stanąć wysoko na paluszkach, żeby przeżyć”.

Następnie poszliśmy do łaźni, która miała podobno sprawiać dobre wrażenie na więźniach. Dalej była komora gazowa, a za nią pomieszczenie ze stołem murowanym, na którym znajdowały się duże ślady zaschniętej krwi. Na stole tym dokonywano sekcji zwłok w celu wydobycia kosztowności z przewodu pokarmowego. W pobliskim pomieszczeniu stała bardzo duża beczka ludzkiej krwi, obok której leżały kawałki mydła szarego, zrobionego z ludzkich wnętrzności. Na posadzce leżały dwie olbrzymie sterty włosów ludzkich, wysokość tych stert sięgała lekko powyżej mojego wówczas wzrostu. Jak powiedział przewodnik, były one przygotowane na wywóz do Niemiec, gdzie wykonywano z nich materace oraz szczoteczki.

Dalej było krematorium, a w nim pięć pieców krematoryjnych. W piecach leżały szczątki ludzkich kości i popiół.

Niesamowitego wstrząsu doznałam w baraku, w którym tylko środkiem było przejście, a po obu stronach za siatką drucianą, znajdowały się chyba miliony butów różnej wielkości i różnych fasonów. Sterty butów ciągnęły się przez całą długość baraku, a pod ścianami sięgały prawie pod sufit. Na widok jednego, małego bucika, który przypominał mi moje dawne białe buciki, zaczęłam strasznie płakać. Babcia miała wtedy ze mną spory kłopot. Uspokoiłam się dopiero, gdy ktoś z tłumu poczęstował mnie cukierkami.

Sąsiedni barak był podobnie urządzony, ale tym razem zamiast butów znajdowały się w nim nieprzeliczone ilości różnych ubrań.

Obecne „Muzeum na Majdanku” niczym nie przypomina tego, które ja widziałam tuż po wojnie, w pierwszym dniu po udostępnieniu tego obiektu do zwiedzania.

Mój tata- Józef Dobrzański, po zakończeniu wojny został zdemobilizowany 4 października 1945 roku i powrócił na stałe do miejsca naszego  zamieszkania  czyli  do  Lublina.  Doskonale  pamiętam  moment  powrotu  mojego  taty  z  wojny. Ponieważ  mieszkaliśmy w pobliżu mostu kolejowego na rzece Bystrzycy, blisko semafora, miałam w zwyczaju przyglądać się pociągom często przystającym obok naszego domu. Muszę przyznać, że było się czemu przyglądać, bo wówczas pociągi były tak przeładowane, że pasażerowie stali na stopniach, uczepieni niczym grona lub siedzieli na dachach wagonów.

Dobrzański Józef

 Józef Dobrzański (Berlin, 1945 r.)

Gdy pewnego dnia, jak zwykle przyglądałam się pociągowi wjeżdżającemu do Lublina, który przystanął przed semaforem, spostrzegłam, że wysiada z niego jakiś mężczyzna z zielonym kuferkiem w ręku. Gdy zszedł z nasypu i z daleka się uśmiechał, wtedy w mężczyźnie tym rozpoznałam mojego tatę.

Moja radość z jego powrotu była ogromna. Nareszcie poczułam się bezpiecznie. Wiedziałam, że tata od teraz, zawsze mnie obroni przed złymi ludźmi. Prawie oszalałam ze szczęścia, gdy tata podarował mi prezent przywieziony z Niemiec, a była to mała śpiąca lalka i naczynka kuchenne dla lalek. Były to moje pierwsze zabawki, jakie od 1943 r. miałam w rękach. Mój bardzo bogaty zbiór przeróżnych zabawek został w Hucisku, a dotychczas w Lublinie bawiłam się tylko w „klasy”, „kamyki”, „kiczkę” (podrzucanie patykiem znad dołka drewienka z wypisanymi cyframi rzymskimi, które miały oznaczać ilość kroków).

Wybrany fragment wiersza pt. „Posiadłość ziemian Dobrzańskich na Wołyniu oraz los ich nieszczęśliwy doznany od wrogów” autorstwa mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego”:

„...Po upływie roku ruska armia wkroczyła
Hitlerowski zabór na zachód wypędziła
Ruskie wojska wsie i miasta splądrowały
Z banderowcami groźnie się rozprawiały

Polską armię wprędce utworzyli
Józia wtedy też do wojska wcielili
Przeszedł Józio długi szlak bojowy
Aż do Berlina, ale z wojny wrócił zdrowy

Za wojenne swe zasługi
Miał na swej piersi szereg długi
Sześć krzyży i różnych medali
Za odwagę w bitwach mu przyznali

Wrócił z wojny zamieszkał w Lublinie
Ulżył pracą życie swej rodzinie
Pracę podjął w Urzędzie Pocztowym
I był pracownikiem pilnym i wzorowym...”

Warto wspomnieć, że w przeciągu pierwszego roku od chwili zamieszkania w poniemieckim baraku, zachorowałam na koklusz. Wtedy nikt z rodziny nie poszedł ze mną do lekarza, gdyż podjęto się wyleczenia  mnie  z  tej  choroby  sposobami  znanymi  z  Huciska. Otóż w celu uzdrowienia mnie z kokluszu, dziadek przeprowadził mnie w ciągu jednego dnia, przez siedem mostów (i kładek), przez rzekę Bystrzycę i Czerniejówkę. Poza  tym  trzy  razy  dziennie  podawano  mi  do wypicia po łyżce nafty oczyszczonej. Nie wiem, który z tych prymitywnych sposobów leczenia przyczynił się do wyleczenia mnie z kokluszu. A może razem pokonały moją chorobę? Faktem jest, że dosyć szybko wróciłam do zdrowia. Po kilku miesiącach byłam bardzo przeziębiona, babcia postawiła mi wówczas na plecach kilka baniek. Po ich zdjęciu powiedziała: „Jeszcze tak czarnych śladów po bańkach nie widziałam”. Następnie do mojej klatki piersiowej i na plecy przyłożyła pergamin posmarowany kozim tłuszczem, okręciła grubym ręcznikiem i tak musiałam leżeć przez całą noc. Na dodatek piłam herbatę malinową. Tym razem również wróciłam do zdrowia bez jakichkolwiek leków.

Jednym z większych dla mnie przeżyć w dwa lata po wojnie była Pierwsza Komunia Święta. Przygotował mnie do niej ksiądz Jerzy Ochalski, człowiek nadzwyczajnej dobroci, taktu pedagogicznego i ogromnie przystojny. Księdza Jerzego Ochalskiego wspominam nadzwyczaj ciepło. Gdy po strasznych przeżyciach, jako jedyna uczennica pochodząca z Wołynia, znalazłam się w nowym dla mnie środowisku i byłam trochę zagubiona, to właśnie ten człowiek dodawał mi otuchy. To on doprowadził mnie do nabrania pewności siebie oraz pozytywnego wyróżniania się w klasie i szkole. W tamtym czasie, po komunii nie było żadnych przyjęć, prezentów, spotkań  tak  jak  obecnie.  Jedynie  fotograf  robił  nam  pamiątkowe  zdjęcia. Mnie ujął z moim sąsiadem- Januszkiem Chlebickim, z którym chodziłam do tej samej klasy. Sukienkę komunijną uszyła mi moja babcia z materiału przywiezionego przez tatę z Niemiec.

Celestyna Dobrzańska- komunia

Celestyna Dobrzańska, ks. Jerzy Ochalski, Janusz Chlebicki- Pierwsza Komunia Święta (Lublin, 03.06.1947 r.)

Pamiętam, że gdy byłam początkującą uczennicą siedmioklasowej Szkoły Podstawowej nr 17 w Lublinie (która w czasie wojny pełniła m.in. rolę obozu przejściowego dla Polaków, kierowanych do Rzeszy na przymusowe roboty), każdej niedzieli musiałam iść do szkoły na godzinę 8.30. Wszystkich uczniów ustawiano czwórkami i ze sztandarem szkoły  szliśmy  na  godzinę  9.00  na mszę  do  kościoła  p.w. Świętej Teresy  przy  ulicy  Krochmalnej.  Obecność była obowiązkowa i odnotowywana w dzienniku.

Celestyna Dobrzańska- w mundurku szkolnym

Celestyna Dobrzańska (Lublin, 1947 r.)

Lekcje w szkole trwały przez wszystkie dni tygodnia oprócz niedzieli. W klasach młodszych moją wychowawczynią była p. Emilia Wiśniewska, a w klasach starszych p. Jan Madoń- matematyk. Uczył on też fizyki i chemii. Z jego córką- Wiesławą przyjaźniłam się. Kierowniczką szkoły była p. Werewska. Niektóre przedmioty nauczania nazywały się inaczej niż obecnie i tak: polskiego (nie języka polskiego) uczyła p. Żarnowska, śpiewu (nie muzyki) p. Malinowska, robót (nie techniki)- p. Twardoniowa, gimnastyki (nie wychowania fizycznego)- p. Myk, rysunków (nie plastyki)- p. Mykowa, rosyjskiego- p. Zielińska, przyrody- p. Twardoniowa, historii- p. Werewska.

Ponieważ w czasie wojny szkoły nie funkcjonowały, dlatego po wojnie różnice wiekowe wśród uczniów danej klasy były bardzo duże, sięgały nawet pięciu lat.

W pierwszej klasie uczyłam się podstaw języka polskiego z „Elementarza” Falskiego, a matematyki z podręcznika, którego autorem był  Rusiecki. W klasie liczącej 45 uczniów było tylko po kilka egzemplarzy tych podręczników. Każdy uczeń pisał w takim zeszycie, jaki mógł zdobyć. Ja do obydwu przedmiotów miałam zeszyty bardzo dziwne, w dużą kratę. Wysokość kratek wynosiła jeden centymetr. Przez pierwszy rok nauki pisałam ołówkiem zwykłym, w klasie drugiej ołówkiem chemicznym i wreszcie piórem zwykłym, maczanym w atramencie, który robili mi rodzice z wody i wnętrza ołówka  chemicznego. Atrament  nosiłam  do  szkoły w kałamarzu. W następnych latach to szkoła zapewniała uczniom kałamarze z atramentem, które tkwiły w otworze zrobionym w ławce. Nie znałam wówczas długopisów, ani piór wiecznych.

Do dnia dzisiejszego udało mi się przechować dwa zeszyty z historii (klasa III), podpisane przez p. Wiśniewską. Ponieważ podobno ładnie rysowałam, dlatego musiałam przygotować te zeszyty specjalnie na wystawę podsumowującą rok szkolny w czerwcu. Każdego roku bowiem w mojej szkole, przez dwa ostatnie tygodnie nauki, można było zwiedzać wystawę dorobku uczniowskiego, np. wzorowe zeszyty (w tym moje), wykonane na lekcjach prace takie jak: fartuszki, bluzki, serwetki, obrazy, deseczki, rysunki itd. Swój fartuszek z takiej wystawy również zachowałam do dnia dzisiejszego.

Pamiętam, że do szkoły chodziłam z przyjemnością. Cieszyłam się, że w fartuszkach z białym kołnierzykiem wszyscy wyglądamy jednakowo, a pod fartuszkiem każdy może ukryć swoją „powojenną biedę”.

Celestyna Dobrzańska- z tornistrem

Celestyna Dobrzańska (Lublin, 1946 r.)

Pamiętam dobry stosunek nauczycieli do wszystkich uczniów. Uczniowie zachowywali się godnie, nie było wybryków chuligańskich. Być może wpływ na to miało rozpoczynanie lekcji każdego dnia 10 minutowym apelem, na którym poruszano zadania klas na dany dzień i sprawy wychowawcze. Szkoła, nauczyciele- to były dla nas największe autorytety, porównywalne tylko ze świętościami.

Przez moją pamięć przewija się cały szereg uczniów z mojej klasy. Wymienię nazwiska tylko tych, z którymi  byłam najbardziej zżyta : Wiesława Madoń, Lucyna Kwiatkowska, Stanisława Sugier, Danuta Rodzik, Bożena Tuz, Elżbieta Sałajczyk, Alina Kowalska, Jerzy Woś, Ryszard Błaszczak, Jerzy Błaziak oraz Albert Bartkiewicz z innej klasy.

Dnia 19 czerwca 1950 r. urodził się mój brat Tadeusz Władysław Dobrzański (widoczny na zdjęciu poniżej wraz ze mną i moimi rodzicami). Trzynaście lat różnicy między nami to zbyt wiele, by znaleźć  wspólny  język,  ale  bardzo  cieszyłam  się,  że wreszcie nie  jestem  sama.  Mojego  maleńkiego   brata   podawali  do   chrztu   w  kościele p.w.  św. Teresy  w  Lublinie-  Rozalia  Wiercińska i Wacław Jurewicz- Wołyniacy. Mój brat należał do rocznika, który po raz pierwszy w historii Polski powojennej uczestniczył w poczęstunku zorganizowanym na terenie przykościelnym, po przyjęciu Pierwszej Komunii Świętej. W następnych latach poczęstunki dla gości i wreszcie przyjęcia organizowane z okazji komunii zaczęto przenosić do domów. Po latach zaczęły one przypominać przyjęcia weselne, a to z powodu przepychu, wystawności i ilości gości.

Celestyna Dobrzańska z bratem i rodzicami

Celestyna Dobrzańska z rodzicami i bratem Tadeuszem Dobrzańskim (Lublin, 1952 r.)

Celestyna Dobrzańska zbrodzicami i bratem

Celestyna Dobrzańska z rodzicami i bratem Tadeuszem Dobrzańskim (Lublin, 1953 r.)

Tadeusz Dobrzański z tatą- Zabawa choinkowa

Tadeusz Dobrzański z tatą Józefem Dobrzańskim- podczas zabawy choinkowej na poczcie w Lublinie (06.01.1959 r.)

Gdy skończyłam piątą klasę szkoły podstawowej, wówczas po raz pierwszy mój tata zawiózł mnie na wakacje do Danówki. Przez dwa tygodnie przebywałam tam u Stanisława Dobrzańskiego, który był moim stryjecznym dziadkiem, to on wychowywał mojego tatę- sierotę. Od tamtej pory już sama jeździłam pociągiem do Danówki każdego roku, aż do matury.

Pobyt w Danówce pod każdym względem przypominał mi Hucisko. Była to bowiem miejscowość leżąca na terenie podwyższonym, otoczona ze wszystkich stron lasami. Cała rodzina była bardzo życzliwa, panowały tam znane mi zwyczaje, spożywano znane mi potrawy oraz dzielono się wspomnieniami, które dla mnie były bezcenne.

W obecności Stanisława i Olimpii Dobrzańskich oraz ich córki, a mojej chrzestnej- Marii Marek z d. Dobrzańskiej, czułam się wspaniale. Ciocia Maria była wówczas wdową. Mąż jej- Piotr Marek (nauczyciel) zginął w czasie II wojny światowej. Na Wołyniu pochowała dwoje dzieci: Artura- w wieku trzech lat, zmarłego na dyfteryt i Wandę- w wieku wczesnodziecięcym, która zmarła z nieznanego mi powodu.

Zawsze  byłam  zachwycona  dobrocią  i  wrażliwością  tej  rodziny. Byli to ludzie bardzo rozsądni. Babcia Olimpia zwykle przebywała w kuchni przygotowując wspaniałe potrawy, natomiast dziadek Stanisław i ciocia Maria, np.  podczas  żniw,  używając  snopowiązałki, a później kombajnu, pracowali w polu do południa. W południe (zawsze punktualnie o godzinie dwunastej) przychodzili do domu na obiad. Po obiedzie bezwarunkowo zawsze następował odpoczynek. Po godzinnym śnie, zregenerowani, znów wychodzili do pracy.

W Danówce czułam się bardzo dobrze także z powodów pozarodzinnych. Zaprzyjaźniłam się tam bowiem z rówieśnikami: Barbarą Tur, Haliną Kopeć, Stanisławem Prokopiuk, Józefem Nieczyporuk, Franciszkiem Golanko i innymi. Razem spędzaliśmy wiele czasu, chodziliśmy na grzyby i na jagody, których było tam mnóstwo. Chodziliśmy też razem do kościoła oddalonego od Danówki o cztery kilometry, który znajdował się w Witorożu. Razem bywaliśmy też na zabawach. Po maturze nasze drogi niestety się rozeszły. Wyjechałam na studia. Ponieważ od zawsze pragnęłam być nauczycielką, podjęłam naukę w tym kierunku. Do Danówki wracałam wielokrotnie, już jako nauczycielka i już z własnymi dziećmi.

W książeczce pt. „Aforyzmy, refleksje” cz. VII, autor – Ernest Cichocki pisze:

„Ostatnio
został wykreowany
typ obywatela,
który swoje
np. zło lub cierpienie
ukrywa przed innymi,
imitując na zewnątrz
pozytywne uczucia”.

Ta głęboka treść przypomniała mi lata powojenne, gdy po repatriacji z Wołynia do Lublina, z wyjątkową wrażliwością obserwowałam negatywny stosunek mieszkańców Lublina i okolic oraz władz polskich do Polaków cudem uratowanych z ludobójstwa ukraińskiego.

W dzieciństwie, młodości i dorosłości, brakowało mi odwagi, by komukolwiek ujawnić swoje tajemnice życiowe, dotyczące pochodzenia z Wołynia i tego, że moi przodkowie pochodzili ze szlachty. Przyczyną mojej tajemniczości było to, że zbyt wiele widziałam niegodziwości i zbyt wiele przeżyłam. Prawdą jest, że przez wszystkie lata nauki i przez trzydzieści dwa lata pracy zawodowej- nauczycielskiej, ujawniałam przed innymi tylko pozytywne uczucia. Nigdy nie wspominałam o rodzinnej przeszłości Dobrzańskich z Huciska, ponieważ pamiętam czasy, gdy po drugiej wojnie światowej nie wolno było mówić głośno m.in. o ukraińskim ludobójstwie na Polakach w latach 1943-1945, ani o pochodzeniu wołyńskim czy szlacheckim, ani nawet o zesłaniach na Sybir przez Rosjan, czy o związkach ziem wołyńskich z Rzeczpospolitą. Nawet przez kilkadziesiąt lat po wojnie nie dopuszczano tych faktów do świadomości społecznej, zatem zostały one niemal zapomniane, zmarginalizowane i zasłonięte milczeniem. Tematów tych trzeba było się bać. Były to tematy straszne i wstydliwe.

Ja osobiście, poza swoim środowiskiem bałam się wszystkiego i wszystkich. Wiedziałam bowiem, że bez powodu można być wywiezionym na Sybir, bez powodu można być więzionym, a nawet zamordowanym, a przez tutejszą ludność bez powodu można być wykpionym i poniżonym. To z tego powodu unikałam rozmów na te „drażliwe” tematy, ponieważ nie chciałam być: „tą wytykaną”, „tą inną”, „tą z Wołynia”, „tą gorszą”, ani „tą Ukrainką”, mimo iż płynie we mnie najczystsza krew polska.

Pamiętam, że powojenna rzeczywistość była bardzo trudna dla Polaków o pochodzeniu szlacheckim. Potomkowie szlachty skazywani byli na nędzną egzystencję. Bardzo często zdarzały się pospolite szykany, które dosyć dobrze pamiętam. Wiele osób nie przyznawało się do swego pochodzenia, by uniknąć związanych z tym kłopotów.

Mój tata uchronił mnie przed kłopotami tego typu, bowiem po powrocie z wojny pokazał mi karykaturę wyciętą z jakiegoś pisma. Przedstawiała ona mężczyznę: pod wąsem, w kapeluszu na głowie, w krótkim kożuszku i wysokich butach skórzanych oraz do tego dostosowanych spodniach. Człowiek ten otoczony był przez czterech mężczyzn wychudzonych, w porwanych ubraniach. Każdy z nich miał wyciągniętą prawą rękę w kierunku mężczyzny. Bardzo wymowny był obraz ich zaciśniętych pięści. Podpis brzmiał: „Kułak”. Nigdy nie zapomniałam ostrzeżenia mojego taty, który powiedział: „Z nikim i nigdy nie rozmawiaj o tym, że nasi przodkowie należeli do szlachty i o tym, że pochodzimy z Wołynia, bo ludzie to samo tobie zrobią, co widzisz na obrazku”.

To pouczenie, które było bardzo obrazowe okazało się również bardzo skuteczne, ponieważ przez kilkadziesiąt lat nikt nie dowiedział się ode mnie o moim pochodzeniu.

Powojenne polskie państwo ludowe miało bardzo nieprzychylny stosunek do szlachty, który wynikał z ideologicznej walki klasowej. Już po rozbiorach stosowano szykany w stosunku do szlachty za udział w zrywach wolnościowych. Powojenna rzeczywistość była również bardzo trudna dla ludzi z Wołynia. Ujawnianie prawdy o tragicznych wydarzeniach na Wołyniu było niemożliwe. My jako ich świadkowie ukrywaliśmy więc tragiczne fakty, pokornie  milczeliśmy, a w sercach chowaliśmy swój ból.

Nie dość, że ledwo uciekliśmy spod ukraińskich noży i siekier, to doznaliśmy upokorzeń od Polaków mieszkających w Polsce centralnej. To oni nazywali nas Ukraińcami, Zabuźniakami, Zabuźniokami, przesiedleńcami, przybyszami, przyjezdnymi, repatriantami, uciekinierami, bidokami. Co ciekawe, łatwiej im było posługiwać się tymi pojęciami niż nazwiskami.

To zakłamanie i odrzucanie historycznej prawdy tkwi w wielu do dziś.

Uważam, że nawet politycy polscy ustawiają się tak, jak im polityka nakazuje. Często, wbrew własnej logice. Według mnie nie mają oni prawdziwej wiedzy na temat ludobójstwa na Wołyniu, a próbują się na ten temat wypowiadać. Nie  zdają  sobie  nawet  sprawy z tego, że ośmieszają się w oczach naszej, już małej garstki żyjących jeszcze niedobitków wołyńskiego ludobójstwa. Od 16 maja 2012 r. dokonywano wpisów pod „Apelem do polskich parlamentarzystów”, by od 2013 r. dzień 11 lipca ogłoszony został „Dniem Pamięci Męczeństwa Kresowian”. Posłowie nie dopuścili jednak do godnego upamiętnienia dnia 11 lipca 1943 r. na Wołyniu w 70 rocznicę tragedii ludobójstwa Ukraińców na Polakach. W roku 2013 nie raczyli pochylić się nad tym tematem w sposób właściwy. Nie pomogły nawet żadne listy, artykuły, zbieranie podpisów i wiele innych zabiegów, które czynili byli mieszkańcy Wołynia lub ich potomkowie, by upamiętnić „Krwawą Niedzielę” z 11 lipca 1943 r. i tym dać znak pamięci o ludobójstwie dokonanym przez Ukraińców na Polakach. Widać wyraźnie, że politycy polscy nie mają szacunku do ofiar z Wołynia i całych Kresów Wschodnich. Dla nich jedne ofiary są gorsze, o których nie warto pamiętać, a inne ofiary  są  lepsze.  Dla  nas,  żywych  świadków  zbrodni  wołyńskiej,  bolesne i niesprawiedliwe jest wartościowanie ofiar.