W zakładce tej zamieszczam to, co dla mnie najcenniejsze- wspomnienia z Huciska. Mimo że byłam wtedy tylko kilkuletnią dziewczynką, obrazy którymi pragnę się podzielić, bardzo mocno utkwiły w mojej pamięci. By nie znużyć potencjalnego czytelnika, spisany przeze mnie materiał, rozbiłam na kategorie tematyczne. Ponadto niektóre treści wzbogaciłam o wybrane fotografie i fragmenty filmu, nakręconego podczas mojej wizyty w 2005 roku na Wołyniu, dokumentującego opowieści Pani Tekli Liszczenko- żywego świadka opowiadanej przeze mnie historii. Materiał filmowy został nakręcony w jej domu w Derewiańczu Małym. (kliknij na wybrany podrozdział, aby przenieść się do zawartych w nim treści)
1. Przyroda
2. Bogactwa naturalne regionu
3. Zabudowa Huciska
4. Mój dom
5. Sposoby leczenia
6. Z wizytą u sąsiadów
7. Targ w Ostrogu
8. Dożynki
9. W kościele
10. Odpusty
11. Tradycje świąteczne
12. Szkoła w Hucisku
13. Wspólne życie Polaków i Ukraińców w Hucisku
Przyroda
Obraz Huciska i jego okolic, jaki zachowałam w swej pamięci, to niesamowicie piękna przyroda, jakiej po repatriacji nigdy
i nigdzie już później nie spotkałam. Wszystkie pory roku były tam przeurocze.
Pamiętam, że wczesną wiosną spod resztek topniejącego śniegu wyrastały sasanki. Później, całą ziemię zarastały śnieżyczki, które wraz z rodzicami rwaliśmy garściami. Nikt nie otaczał ich ochroną. Kwiatów tych było tak dużo, że nawet pasły się na nich krowy. Pamiętam również różnokolorowe dywany innych kwiatów: przylaszczek, pierwiosnków, fiołków, zawilców i konwalii. Nasze domostwo od przyleśnej łąki w kształcie prostokąta, oddzielała tylko droga. Każdego roku w maju łąka ta pokryta była przepięknym różnokolorowym kwieciem. Niepowtarzalnego uroku dla Huciska dodawały kwitnące tam sady, zza których wystawały jedynie fragmenty dachów. Cudnie kwitły jabłonie, wydające przepiękne kwiaty w białym kolorze, ale przyprószone kolorem różowym, jakby się wstydziły, że zakwitają ostatnie.
Latem, zbieraliśmy poziomki, jagody tzw. czernice, maliny, jeżyny, grzyby i orzechy. Przez cały rok w lesie rozlegał się przepiękny śpiew różnych gatunków ptaków, których było tam mnóstwo. Bardzo lubiłam zapach czeremchy niosący się od miejscowego lasu.
W pogodne majowe wieczory po okolicy roznosił się rechot żab znad nowomalińskiego stawu. W czasie wiosennych i letnich miesięcy słychać też było porykiwanie bydła wracającego z pastwisk do swych obór. W dali niosły się pieśni wykonywane przez kobiety wracające z pracy w polu. Nie da się również zapomnieć wieczorów po zachodzie słońca, gdy na przyzbach domów siadywały dziewczęta i młode kobiety, które na głosy śpiewały ludowe pieśni, przy tym pięknie zawodząc. Bardzo lubiłam słuchać, jak wieczorami niosło pieśnią na polach. Pieśni śpiewanej na polach jednej wioski, często odpowiadał śpiew drugiej.
Lato wołyńskie, pamiętam jako upalne. Najwięcej radości sprawiały mi letnie, częste burze z ulewami, ponieważ mogłam wtedy biegać boso po mokrej trawie i stawiać swe stopy w kałużach ciepłej deszczówki.
Zimy były śnieżne. Często panowały siarczyste mrozy oraz silne zamiecie przy gwałtownych wichurach. Ileż radości miały zimą dzieci z Huciska, gdy zjeżdżały ze zboczy wzgórz na sankach, deskach, dyktach, butach, a więc na tym, co kto miał.
W ciągu roku występowały częste i nagłe zmiany temperatury, zależne od kierunku wiatrów, oraz znaczne różnice temperatur między upalnymi latami, a ostrymi zimami. Wiosna i jesień były stosunkowo krótkie.
Po dzień dzisiejszy pamiętam długie spacery z rodzicami po okolicy, która urzekała mnie swoją niespotykaną urodą. Bardzo lubiłam chodzić polnymi miedzami, przechadzać się między łanami zbóż szafirowymi od chabrów. Przy miedzach rosły pojedyncze, samotne drzewa owocowe, które rzucały cień na rolników odpoczywających w upale wołyńskiego lata.
Jako mieszkanka Huciska miałam okazję podziwiać zagony niebiesko kwitnącego lnu, pielęgnowanego na lnianą odzież i olej oraz zagony konopi, którą wykorzystywano na worki, powrozy, olej i paszę dla zwierząt. Zachwycałam się zagonami maku. Podziwiałam też pola kapusty i ziemniaków, które stanowiły podstawę wyżywienia mieszkańców Huciska, szczególnie na przednówku.
Pamiętam piękne krajobrazowo stoki Gór Dermańskich, rozciągające się pomiędzy Dubnem a Ostrogiem (według mapy najwyższy szczyt położony jest na wysokości 342 m n.p.m.), opadające ku południowi i w kierunku południowego zachodu, a więc w kierunku Huciska.
Na niewielkim obszarze Doliny Ostrogskiej występowało duże zróżnicowanie warunków glebowych, które wpływały na dużą różnorodność roślinną tego terenu. W lasach rosły wszystkie gatunki drzew i krzewów. Do Huciska od północy przylegał las liściasty
z przewagą dębu, od zachodu- las mieszany. W okolicach Nowomalina wznosił się las dębowo-grabowy.
Pamiętam szereg charakterystycznych ostańców, czyli odosobnionych wyspowych wzniesień, tworzących swego rodzaju „archipelagi” otoczone płaską równiną. Niektóre ostańce miały bardzo rozległe płaskie szczyty, a ich zbocza poprzecinane były jarami, czyli wąwozami, na ogół suchymi, wcinającymi się niekiedy na kilkadziesiąt metrów w wysoczyznę. Zbocza jarów porastał las lub krzewy. Ja również mieszkałam u podnóża zbocza jednego z takich ostańców, od północnej strony. Jego szczyt był płaski
i stanowił 15 ha pola ornego (według mapy jego wysokość szczytowa wynosiła 287 m n.p.m.). Na szczycie tym, w pobliżu naszego gospodarstwa, rosło samotne drzewo, pod którym wielokrotnie bawiłam się lub przesiadywałam przyglądając się pracom rolniczym dorosłych. Drzewo to ostatni raz widziałam w 2005 r. Jego widok przywołał wówczas w mojej pamięci, wspomnienie mojego- najszczęśliwszego dzieciństwa i wielki żal po utraconej przeszłości.
Mój stryjek, Władysław Dobrzański, w jednym ze swych listów skierowanych do mnie pisze: „...Gajówka tego rewiru znajdowała się w miejscowości najpiękniej otaczającym gajówkę środowisku. Najpiękniejszej w porównaniu do tych pięciu innych miejscowości, na których znajdowały się służbowe zabudowania gajowych. Najpiękniejszej, bo gajówka położona była na otaczającej ją równinie z urozmaiconym krajobrazem. Tuż przy gajówce od północnej strony rósł drzewostan liściasty, obok niego drzewostan młodszy na którego skraju znajdowały się trawą porośnięte jakoby wnęki o rozmaitych kształtach powierzchni, na które biegły wyprzęgnięte
z wozu konie i tam znajdowały wypas na bujnej trawie. Takich wnęk wgłębiających się w granice lasu było kilka, porośnięte były jakoby dla ozdoby na poboczach czerwoną jarzębiną, krzakami dzikiej róży. Blisko domu na trawniku rosły pięknie pachnące fiołki, dość gęsto na niedużej powierzchni 25 m². Las w kierunku północnym wczesną wiosną porośnięty był gęsto kwitnącymi biało śnieżyczkami. Piękność ta ciągnęła się szeroko ponad jeden kilometr w głąb lasu, później nieco zakwitały tam też inne różne piękne kwiaty. Nikt wówczas nie rozmyślał czyją zasługą w dawnych czasach było, że tak wielki obszar lasu został unasienniony tak bardzo pięknymi śnieżyczkami. Od południowej strony gajówki znajdował się deputat rolny tj. 5 hektarów ziemi należnej gajowemu dla użytkowania z płodów rolnych, bez opłacania podatku rolnego. Przez halizny leśne przydomowe prowadziły drogi, jedna droga do wsi Hucisko, druga droga do wsi Toczewiki, trzecia droga również leśna do oddalonej o jeden kilometr łąki długim pasem przebiegającej wzdłuż doliny leśnej. Tam z podnóża wzgórka wypływała źródlana woda, czysta jak kryształ i tworzyła strumyk. Do tego strumyka krowy samodzielnie w południe chodziły do wodopoju. Czwartą drogą przy gajówce była prowadząca do wsi Dermania w kierunku zachodnim, była ona przedłużeniem drogi prowadzącej do wsi Toczewiki od gajówki w kierunku wschodnim. Wszystkie te cztery drogi tak tu nazwane zasadniczo były leśnymi dróżkami użytkowanymi przez gajowego. Jednak dróżka prowadząca od miasta Ostróg przez wieś Toczewiki do wsi Dermania bardzo rzadko była użytkowana przez obcych użytkowników. Miejscowość wokół gajówki oddawała wszelkie piękno natury, ciszę leśną napawającą mieszkańców gajówki szczęściem spokoju. Gajówka położona w pięknym uroczysku zwanym Zalesie oddalona była od wsi Hucisko tylko o 4 km, gdzie ojciec mój posiadał 15 ha ziemi ornej w części odziedziczoną od mojego dziadka Feliksa…”.
Przyrodę Doliny Ostrogskiej opisują m.in. naukowcy: Mikołaj Jakymczuk, Światosław Waszczuk, Wiktor Mielnik, Roman Sawczuk, zajmujący się na co dzień geologią, przyrodą, rezerwatami i parkami krajobrazowymi. W dwumiesięczniku „Wołanie z Wołynia”
(nr 3, maj-czerwiec 2011 r.) opublikowali oni opracowanie pt. „Dolina Ostrogska- unikalny kompleks przyrodniczy”, powołując się na nazwiska wybitnych botaników takich jak: W. Szafer oraz A. Barbarycz:
- „Dolina Ostrogska leży w Europie Środkowo-Wschodniej. Od strony południowej ogranicza ją Wyżyna Wołyńska, jeszcze dalej na południe- Wyżyna Podolska, a od północy- Nizina Małego Polesia”.
- „Dolina Ostrogska jest to podłużne obniżenie powierzchni ziemi, o jednokierunkowym nachyleniu, utworzone głównie przez erozyjną działalność wód stale lub okresowo płynących”.
- „Dolina Ostrogska posiada walory przyrodnicze na skalę europejską”.
- „Dolina Ostrogska to unikalna przyrodnicza rzadkość, podobnej do niej nie znaleziono na świecie”.
- „Są tu dobre warunki klimatyczne i żyzne gleby. Krajobrazy przyrodnicze wyglądają jak oddzielne wyspy, które otoczone są ze wszystkich stron polami uprawnymi nazywanymi tutaj „działkami gospodarczymi”.
- „Dolina Ostrogska jest unikalną wyspą, ze wszystkich stron otoczoną gęsto zaludnionymi miastami, jak: Równe, Dubno, Zdołbunów, Ostróg, Krzemieniec i Netyszyn”.
- „Reliktowa Dolina Ostrogska jest korytem dwóch rzek, Swyteńki (Zbyteńki) wpadająca do zlewiska Horynia i Zamasziwka
z dopływem Złowca- zlewiska Styru”. - „W Dolinie Ostrogskiej naliczono 35 gatunków roślin unikalnych, zagrożonych wyginięciem…”.
- „Żaden z istniejących w Europie ścisłych rezerwatów w porównaniu do Wołynia, Podola czy Polesia, nie ma na swym obszarze tak wielkiej ilości roślin chronionych”.
Bogactwa naturalne regionu
W trakcie zgłębiania wiedzy o Hucisku, dowiedziałam się, iż na całej ziemi wołyńskiej było bardzo wiele cennych bogactw kopalnych takich jak: węgiel, krzemień, kreda, wapień, glina garncarska i fajansowa oraz porcelanowa, rudy żelaza, granit, kwarc, bazalt, nawet bursztyn k/Dubna.
Na obszarze tym można było spotkać miejsca, w których w naturalny sposób odsłaniały się skały kredowe czy wapienne. Ja sama widziałam to między innymi na zboczu wzniesienia, przy którym stał mój dom. Od strony jaru widoczne były „białe plamy". Podczas mojej wizyty w rodzinnych stronach w 1996 r. dowiedziałam się, że w miejscu tym znajduje się czynna kopalnia skały wapiennej. Podczas mojej kolejnej wycieczki do ojcowizny w 2005 r. po kopalni tej nie było już śladu.
Przed drugą wojną światową na ziemi wołyńskiej bardzo dobrze rozwinięty był przemysł fabryczny, który opierał się na licznych
i cennych surowcach mineralnych tego regionu. Źródła podają, że funkcjonowały tam liczne huty żelaza i szkła, tartaki, smolarnie, kamieniołomy, cukrownie, gorzelnie, papiernie, młyny, kopalnie, fabryki naczyń porcelanowych, przędzalnie jedwabiu oraz fabryki sukna. Z czasów swojego dzieciństwa dokładnie zapamiętałam ogromną cementownię w Zdołbunowie oraz browar w Kwasiłowie, który był prowadzony przez Czechów. Bardzo dobrze rozwijało się sadownictwo i uprawa chmielu. Niestety, po większości z tych gospodarczych dóbr pozostało tylko wspomnienie, ponieważ zostały one zniszczone przez Sowietów i zaniedbane przez powojennych właścicieli ukraińskich.
Zabudowa Huciska
Drewniane wiejskie domy znajdujące się w Hucisku, w większości były pokryte słomianą strzechą. Na strzechę używana była prosta słoma żytnia, cięta sierpem i wiązana w płaskie podwójne snopki. Ściany wszystkich domów były bielone. O ile pamiętam, to tylko dom Stanisława Dobrzańskiego miał kolor jasnego orzecha.
Wokół domów biegła tzw. przyzba, wysoka na 30 cm, ochraniająca podmurówkę, która chroniła dom przed podtopieniem w czasie deszczu.
W czasie zimy widywałam w Hucisku niektóre domy otulone 30 cm warstwą ściśle ułożonej słomy, od przyzby pod strzechę, tylko
z otworami na okna i drzwi. Słomę przytrzymywały drewniane listwy. Widziałam też i takie domy, które w miejsce słomy miały ubite liście. Pod koniec wiosny otulinę rozbierano.
Wnętrza domów miały zazwyczaj jeden lub dwa pokoje oraz kuchnię z wielkim kuchennym piecem i piecem chlebowym oraz tzw. zapieckiem, na którym spały w zimie dzieci lub najstarsi członkowie rodziny. W piecach palono drewnem i szyszkami. Mieszkania oświetlano lampami naftowymi. W każdym domu była spiżarnia. Podłogi były wykonane z desek lub były klepiskiem z gliny.
Przy drewnianej, schludnej zabudowie Huciska znajdowały się liczne sady dorodnych wiśni, czereśni, śliw oraz jabłoni. Nie pamiętam, aby znajdowały się tam grusze. Za drewnianymi płotami poszczególnych domów znajdowały się grządki z warzywami oraz krzewy porzeczek, agrestu, malin i przepiękne malwy.
W Hucisku były trzy prywatne studnie: u moich rodziców, u Stanisława Dobrzańskiego oraz u Państwa Wasilewskich. Była też czwarta studnia, która pełniła funkcję wspólnej i z której korzystali pozostali mieszkańcy wsi. Transport wody odbywał się wiadrami umocowanymi na tzw. nosiłkach, zwanych też koromysłami, noszonymi na ramionach. Ci, którzy przyjeżdżali po wodę z daleka na przykład z Jełomalina, transportowali ją beczkami.
Mój dom
Dom, w którym spędziłam sześć lat swojego wczesnego dzieciństwa, wybudowany był po I wojnie światowej przez moich dziadków Gondków- Franciszka i Józefę. Należał do najstarszych zabudowań w Hucisku.
Początkowo zamieszkiwali w tym domu: Franciszek Gondek, jego żona Józefa oraz ich dwie córki- Julia i Bronisława. Kiedy Julia wyszła za mąż za osadnika wojskowego- Jana Prochorowicza, przeprowadziła się do jego domu w Lachowie (obecnie Kutianka).
Mój tata, jako dwunastoletni chłopiec, pełny sierota, początkowo zamieszkiwał w domu swojego ojca Mieczysława, pod opieką macochy. Potem wychowaniem taty zajął się jego stryj- Stanisław Dobrzański, który przygarnął go do swojego domu znajdującego się po sąsiedzku.
Oto wybrany fragment wiersza pt. „Posiadłość ziemian Dobrzańskich na Wołyniu oraz los ich nieszczęśliwy doznany od wrogów”- autorstwa mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego, ukazujący trudne życie mojego taty Józefa Dobrzańskiego, który został sierotą już we wczesnym dzieciństwie:
„...Stryj Mieczysław, brat mojego tata
Nieszczęśliwy był, chorował długie lata
Zmarł, choć żyć miał dużo ochoty
Pozostawił dzieci małe trzy sieroty
Józefa najstarszego syna Stryja mego
Nieszczęśliwego sierotę maleńkiego
Los nie szczędził dziecka tego
Osierocił chłopczyka jeszcze małego
Gdy miał sześć lat zmarła Józia matka
Już został sierotą, gdy miał dziecięce latka
Matka Jego była największym wzorem cnoty
Bóg zabrał Ją do Nieba wbrew życia jej ochoty
Mama Józefa z domu Lichtańska
Imię miała Joanna a dobroć niebiańska
Józio przez macochę chowany niedbale
Nie narzekał na to nigdy i wcale
Józia następne nieszczęście spotkało
Zmarł Jego Tato a dziecko bardzo płakało
Zmarł, bo chorował i tak się stało
Że Józio biedny cierpiał niemało
Wtedy stryj Stasio wziął go na wychowanie
Stryjna nieczuła, czasem baby też są dranie
Był najedzony miał ciepłe spanie
Było potrzebne mu mamy kochanie
Nie miał do kogo się czasem przytulić
Nie miał kto w biedzie pocieszyć, utulić
Tak żył sierota bez Mamy i Tata
I tak w sieroctwie zleciały jego lata
Gdy lat 14 miał, był duży i zdrowy
Stryjna kazała, by pasł im krowy
Drewna urąbać przynieść do domu
Wykonał wszystko nie skarżył się nikomu
Mój Tato też był stryjem Józia
Podobna do Taty była jego buzia
Myśmy mieszkali w gajówce niewielkiej
W jednym pokoju kuchni maleńkiej
W rodzeństwie naszym było nas pięcioro
Plus Mama i Tata to już było sporo
Służby dwóch chłopców mieliśmy przecie
Spali też w gajówce, ale nie w lecie
Bo w letniej porze w stodole na sianie
Mieliśmy chłopcy wygodne spanie
Rodzicom i siostrom dość miejsca było
Gdy spaliśmy w stodole i nas w domu nie było
Z tej to przyczyny Józia stryj Stasio przygarnął
Mój ojciec nie mógł, choć tego pragnął
Gdy Józio już był dorosły, męskie miał ubranie
Latem był u nas, spał z nami na sianie...”
Bronisław Dobrzański– gajowy na Wołyniu (w drugim rzędzie, trzeci od strony lewej)
Po ukończeniu przez mojego tatę Józefa szkoły II stopnia, jego stryj Stanisław Dobrzański, zaczął przyuczać go w swojej drewutni do wykonywania przedmiotów z drewna i wikliny.
Stanisław i Olimpia Dobrzańscy
Maria Dobrzańska (1935 r.)- córka Stanisława i Olimpii Dobrzańskich
Piotr Marek (1938 r.)- mąż Marii Dobrzańskiej i ostatni nauczyciel szkoły w Hucisku (ostatni na sankach)
Po odbyciu zasadniczej służby wojskowej Józef ożenił się z Bronisławą z d. Gondek i wprowadził się do domu żony. Przy domu wybudował sobie podobną drewutnię do tej, jaką miał stryj Stanisław Dobrzański. Kupił sobie również narzędzia do pracy
z drewnem i wikliną.
Bronisława Gondek- Ostróg 1933 r.
Zdjęcie ślubne Bronisławy i Józefa Dobrzańskich – Ostróg 17 listopada 1935 r. (świadkowie – Julia i Jan Prochorowicz)
Celestyna Irena Dobrzańska z rodzicami- Ostróg 1938 r.
Wybrany fragment wiersza pt. „Posiadłość ziemian Dobrzańskich na Wołyniu oraz los ich nieszczęśliwy doznany od wrogów”- autorstwa mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego:
„...Gdy lat miał dziewiętnaście, wojsko go czekało
I na dwa lata na służbę zabrało
Wojsko odsłużył do wsi Hucisko wrócił
Familię Dobrzańskich nigdy nie porzucił
Wiedział, z jakiego rodu pochodzi
Od takiego rodu nigdy się nie odchodzi
Razu pewnego przyszedł do stryja Bronisława
O poradę prosić, bo to Jego była sprawa
Że był sierotą, okazał swą godność uniżoną
Pytając czy ta, co wybrał dobrą będzie żoną
Bo związek małżeński zawrzeć zamierza
O radę przyszedł prosić, stryjowi zawierza
Mój ojciec wysłuchał tę całą relację
I przyznał, że całkiem ma rację
Bo panna Gondkówna jest z dobrej rodziny
Duże wiano wniesie i doradzał takie zaręczyny
Józio zadowolony, zaczął się dumą unosić
Że w razie potrzeby ma kogo o radę prosić
Podziękował pięknie, wrócił na Hucisko
Po niedługim czasie było huczne weselisko...”
Stanisław Dobrzański w dalszym ciągu kierował pracą Józefa, czyli mojego taty, a więc przyjmował zamówienia, jeśli takowe były, planował kto i co wykona, kto i kiedy zawiezie wykonane przedmioty na targ lub w umówione miejsca. Ponieważ drugi stryj taty, Bronisław Dobrzański był gajowym w gajówce Zalesie-na zachód od Huciska, a więc ze zdobyciem drewna ani wikliny nie było żadnych kłopotów.
Dzięki swojemu stryjowi Stanisławowi Dobrzańskiemu, mój tata potrafił robić różne przedmioty z drewna i wikliny, a Stanisław Dobrzański nawet po ucieczce z Wołynia kontynuował tę pracę w Danówce, gdzie zamieszkał w 1945 r. (wykonane przedmioty
z drewna i wikliny woził wówczas na sprzedaż do Białej Podlaskiej).
Mój tata był człowiekiem nadzwyczaj pracowitym. Zatrudniony był w leśniczówce znajdującej się na pograniczu Wierzchowa i Toczewik, którą opiekował się Władysław Dobrzański. Obaj byli leśniczymi i pełnili tam całodobowe dyżury (w leśniczówce tej nocowali drwale pracujący w pobliskich lasach). Po pracy związanej z leśnictwem, po powrocie do domu, pracował zwykle w drewutni. Dodatkowo wykonywał prace szewskie, ale już tylko dla siebie i dla dziadka. Z Ostroga, Równego i Zdołbunowa przywoził wszystkie elementy potrzebne do wykonania butów o konkretnym numerze. Były to całe płaty wyprawionej już skóry, czarnej lub brązowej, gwoździki metalowe i drewniane kołeczki, grube szewskie nici czyli dratwę, metalowe kółeczka do przewlekania sznurówek, gotowe zelówki i obcasy. Miał własne szydło, kopyta, młotek, wosk do usztywniania grubych nici i zabezpieczania przed wilgocią, miał też własne formy z papieru usztywnionego. Formy te stanowiły wierzch buta. Po obrysowaniu i wycięciu danej formy w umiejętny sposób łączył poszczególne elementy. Wielokrotnie przyglądałam się takiej pracy mojego taty i przyznaję, że wykonane przez niego buty niczym nie różniły się od butów kupowanych.
Władysław Dobrzański- pracownik leśnictwa
Tata na potrzeby rodziny wykonywał również prace krawieckie. Uczestnicząc w kursie kroju i szycia, zgromadził kilka form z szarego papieru i z gazet. Dzięki tym formom wycinał ze skór owczych poszczególne części kożucha dla siebie i dla dziadka. Następnie zszywał je na maszynie. Dla mnie uszył mufkę ze skór królików oraz kożuszek, również ze skór królików, który następnie obszył grubym materiałem kupionym w Ostrogu. Ponieważ mama i babcia miały już kupione futra (karakułowe), zatem uszył im tylko tzw. bezrękawniki ze skór owczych, dokupując jedynie guziki. Jak pamiętam, mój dziadek w swoim kożuchu uszytym przez mojego tatę przyjechał do Polski podczas repatriacji. Jeden z bezrękawników uszytych przez mojego tatę dla siebie, przetrwał do dzisiaj i stanowi jedną z pamiątek rodzinnych.
Mój tata był człowiekiem bardzo zdolnym, pomysłowym i chętnym do pracy. Pamiętam nawet, że pewnego razu wykonał jakiś nieduży stolik z przeznaczeniem do wyrabiania przedmiotów garncarskich. Widziałam nawet jak wykonywał na nim naczynie z gliny. Wyglądał przy tym jak prawdziwy garncarz. W takiej roli zapamiętałam go tylko raz.
Mój dom rodzinny w Hucisku podobny był do pozostałych domów znajdujących się w tej miejscowości. Od strony zewnętrznej niczym specjalnym się nie wyróżniał. Jednak po przekroczeniu jego progu, wyczuwało się szczególny klimat, wytwarzany przez moich rodziców i dziadków.
Tata, żeniąc się z moją mamą, wniósł do ich wspólnego gospodarstwa, wiele cennych przedmiotów, które przez pokolenia były przekazywane w jego najbliższej rodzinie (niektóre z nich pochodziły jeszcze z czasów posiadania folwarku pod Dermaniem). Niektóre z tych przedmiotów udało się ocalić i przewieźć podczas repatriacji. Do dziś przechowywane są one w mojej rodzinie.
Z tego co zapamiętałam, w gospodarstwie moich rodziców w Hucisku znajdowały się urządzenia (pochodzące z folwarku pod Dermaniem) związane z pracami :
- Na polu i w stodole:
-żniwiarka
-młocarnia z kieratem
-wialnia
-sieczkarnia
- Związane z pszczelarstwem, młynarstwem, olejarstwem:
-stępa
-żarna
-urządzenie do odciskania oleju z nasion lnu i konopi
-urządzenie do odwirowywania miodu z plastrów wosku
- Stosowane w kuchni:
-centryfuga do odwirowywania śmietanki z mleka
-niecki do wyrabiania ciasta
-dzieża do rozczyniania chleba
-masielnica do robienia masła
-sztućce
-naczynia porcelanowe
-sześć dużych garnków glinianych
-moździerz
-kilka garnków żeliwnych czarnych na zewnątrz
- Meble:
-dwa łóżka
-jeden stół prostokątny
-jeden stół okrągły
-szafa rzeźbiona
-kanapa z dwiema wysuwanymi szufladami na pościel
-komoda
-dwa kufry
-dwanaście krzeseł wybijanych skórą
-duży wysoki zegar (stojący na podłodze)
-lustro
- Urządzenia krawiecko-tkackie:
-maszyna do szycia „Kayser”
-kołowrotek
-warsztat tkacki (krosna)
- Inne:
-patefon
-pozytywka
-świecznik z mosiądzu
-dwa duże obrazy świętych
-jeden mały obrazek Matki Boskiej
-portret rodzinny
-sanie rzeźbione
-uprząż z dzwonkami dla dwóch koni
-pasieka 40 uli (opiekował się nią dziadek)
-powóz (nie był on użytkowanym, gdyż był bardzo stary oraz zniszczony i już w tamtych czasach traktowano go jedynie jako pamiątkę po przodkach, poza tym w czasach mojego dzieciństwa nikt nie jeździł powozem).
Niektóre z wymienionych powyżej przedmiotów udostępniano zaprzyjaźnionym rodzinom, np. młocarnię z kieratem czy żniwiarkę.
O sanie pamiętające jeszcze powstania narodowe, mój tata bardzo dbał, malował je jakimiś lakierami, farbami, nie pozwalał im się zestarzeć. Ciągle je odnawiał, dzięki czemu nie wyglądały na aż tak wiekowe. Przykryci skórami owczymi, jeździliśmy nimi zimą do kościoła i na kuligi do odległych miejscowości.
Materialne warunki życia mojej rodziny w Hucisku przed rokiem 1943 były bardzo dobre.
Najważniejsza jednak była pogodna i radosna atmosfera panująca w naszym domu w Hucisku. Źródła tej atmosfery dopatruję się głównie w moich rodzicach i dziadkach. Każdy ułamek wspomnień z lat wczesnego dzieciństwa wiążę z ich obrazem, a więc: z ich dobrocią, wielkim wdziękiem, ich łagodnym usposobieniem, rozwagą, wielką pracowitością, gospodarnością i zgodnością charakterów.
Jako jedyne dziecko w rodzinie byłam otoczona wielką troskliwością i czułością. Byłam wówczas jedynaczką (może nawet jedyną
w całej wsi) i to może właśnie dlatego rodzice tak bardzo o mnie dbali, chcąc zrekompensować mi brak rodzeństwa.
Dom nasz wewnątrz podzielony był sienią na dwie części- małą i większą. Część mała, a właściwie maleńka, znajdowała się po lewej stronie sieni. Moi rodzice mieli tu swój pokój. Tutaj gospodarzyli w dni powszednie. W pokoju rodziców było wejście do kuchni (która miała dwa wejścia). To wejście do kuchni było rzadko używane, ponieważ domownicy przechodzili do kuchni zwykle przez mój pokój. Z pokojem rodziców sąsiadowała spiżarnia.
W większej części domu mieszkałam ja. W pokoju tym spędzaliśmy święta i przyjmowaliśmy gości. Z pokoju tego wychodziło okno na wschód, jedne drzwi do sieni, a drugie drzwi do kuchni. Okno przysłonięte było białą firaneczką wykonaną przez mamę na szydełku. Firaneczkę tę rozsuwało się na dzień na boki, na noc z kolei zasłaniano nią okno.
W dwóch pokojach ustawione były meble, które mój tata odziedziczył po przodkach z Dermania.
W moim pokoju znajdowała się duża, przepiękna, rzeźbiona szafa w kolorze orzechowym. Stały też inne meble w tym samym kolorze, również rzeźbione: drewniana kanapa, która na dole miała dwie ogromne szuflady, stół z pięknie rzeźbionymi nogami oraz podobne krzesła i łóżko. Na ścianach wisiały dwa portrety- jeden jakiegoś przodka, a drugi, naszej rodziny, na którym byłam ja
w wieku 10 miesięcy oraz moi rodzice. Były też dwa duże obrazy świętych i mały oszklony obrazek Matki Boskiej, który otrzymał mój tata od swojego stryja- Stanisława Dobrzańskiego. Podobno stryj wręczając mu ten obrazek powiedział: „Nie masz Józiu swojej matki, to dam Tobie ten obrazek, który przechodzi z pokolenia na pokolenie” (obrazek ten zachował się do dnia dzisiejszego). Pod ścianą oddzielającą kuchnię od pokoju stało łóżko, które w dzień przykryte było kilimem w winogronowe wzory. Kilim ten wykonały moja mama i babcia na naszym warsztacie tkackim, podczas dni zimowych. W części głowowej łóżka znajdował się stos poduszek, ułożonych jedna na drugiej. Jeszcze dzisiaj wydaje mi się, że czuję zapach świeżego siana, którym raz w miesiącu był wypychany mój siennik. Na oknie stał wazonik z fuksją. W swoim pokoju miałam również bardzo bogaty kącik przeróżnych zabawek. Nigdy nie zapomnę pajaca na sznurku, którego przywieźliśmy z odpustu w Ostrogu. Najwięcej przyjemności sprawiało mi to, że gdy pociągałam za sznurek, to pajac poruszał rękami i nogami. Była to moja ulubiona zabawka.
W sieni naszego domu nie było podłogi, tylko klepisko, podobnie jak i w kuchni. Podłoga była tylko w pokojach. W sieni stały urządzenia do odwirowywania miodu z plastrów wosku oraz urządzenie do odciskania oleju z nasion lnu i konopi. Stały też żarna do mielenia mąki oraz stępa do obłuskiwania ziarna z łusek, na kaszę.
W izbie kuchennej, po lewej stronie stał duży murowany dwuczęściowy piec. Na górnej części pieca mógł położyć się nawet dorosły człowiek. Część pieca usytuowana po lewej stronie miała blat, na którym znajdowały się fajerki. Niżej znajdowało się palenisko,
a pod nim popielnik. Na tej części pieca odbywało się gotowanie potraw. Po prawej stronie pieca była część do pieczenia, do której prowadził łukowaty otwór- palenisko. Wsuwało się do niego przy pomocy łopaty m.in. bochny chleba, ciasta, mięsiwa przeznaczone do pieczenia. U dołu znajdowała się wnęka, w której przechowywano drewno przeznaczone do palenia.
W kuchni, pod oknem od strony zachodniej stał stół i krzesła. Po prawej stronie od wejścia do kuchni stało łóżko, na którym spała babcia oraz dziadek. Usytuowane ono było pod ścianą działową, ogrzewaną przez piec kaflowy zwany „hrubą” lub „grubą”, który ogrzewał pokój większy i kuchnię. Drugie okno w kuchni było od strony północnej, a więc od strony drogi, łąki i lasu. Stąd widać było ludzi przemieszczających się między Huciskiem a Derewiańczem Małym oraz nasze zwierzęta pasące się na łące. W kuchni stały również: masielnica, dzieża i niecki. Do najnowocześniejszych urządzeń w kuchni należała centryfuga, do której wlewano świeżo udojone mleko od krów, by potem przez wirowanie wytrącić śmietankę, a z niej po odstaniu, w tzw. masielnicy nazywanej
w Hucisku „maśnicą” wyrobić masło. Po latach często wspominano, że od stada krów uzyskiwano wtedy bardzo dużo mleka, sera, śmietany, masła, a od kilkudziesięciu kur, duże ilości jaj, mięsa oraz pierza. W gospodarstwie było też kilka kaczek. Nadwyżkę produktów pochodzących z naszej hodowli sprzedawano dla przyjeżdżającego raz w tygodniu Żyda z Dubna. Resztę wożono na targ. Za pieniądze pochodzące ze sprzedaży własnych produktów kupowano tylko: drożdże, sól, cukier, zapałki, naftę do lamp, bibułkę na papierosy i sodę kaustyczną potrzebną do wyrobu mydła (mydło wykonywano z wnętrzności zwierząt domowych). Resztę zarobionych pieniędzy gromadzono na budowę nowego domu.
W naszym domu oprócz tradycyjnych potraw polskich, jadaliśmy też potrawy regionalne- wołyńskie, takie jak: babka ziemniaczana, bliny, kołduny, pampuszki, chłodniki, pyzy. Ja jednak najbardziej lubiłam naleśniki pod różną postacią i pierogi, szczególnie te
z owocami.
Z domu naszego, podobnie jak u wszystkich Dobrzańskich z Huciska, „mięso nie wychodziło”, a to dzięki pradziadkowi Feliksowi, który przekazał swoim potomnym, w jaki sposób przechowywano mięso w poddermańskim folwarku. Stosując się więc do tych tajników, mama, babcia oraz Pani Walaszkowa, po każdym uboju świń, piekły mięso oraz topiły słoninę na smalec. Następnie upieczone mięso porcjowały i zalewały gorącym smalcem w dużych glinianych garnkach z przeznaczeniem do najwcześniejszego spożycia, pozostałe porcje mięsa pasteryzowały w słoikach. Mięso zabezpieczone w ten sposób mogło być przechowywane bardzo długo. Przed spożyciem, do mięsa dorabiano tylko sosy i dania były gotowe. Mięsa podawano z ziemniakami, kluchami, pyzami lub kaszami.
Moja rodzina nie kupowała również przetworów owocowych ani warzywnych, bo robiła własne. Alkoholu też nigdy nie kupowano, bo sami robili samogon i różne wina. Pamiętam smakowite napoje własnej produkcji np. kwas chlebowy czy kompoty owocowe. We własnym zakresie przygotowywano też napoje od zaziębienia, np. zmieszany samogon z sokiem z malin i miodem. Zachwycałam się roztrzepańcami w skład których wchodziły: mleko, śmietana i owoce.
Moja mama i babcia, właściwie przez cały rok przygotowywały przetwory owocowo-warzywne. Już wczesną wiosną zbierały sok
z brzozy, otrzymywany przez nacięcie kory drzewa. Ściekający sok zbierano do specjalnych naczyń odpowiednio ustawionych przy drzewie. Potem suszyły czernice (czarne jagody), poziomki, borówki, żurawiny, głóg, tarninę, czarny bez i grzyby. Przynosiły orzechy laskowe i zioła: miętę, rumianek, pokrzywę, krwawnik, piołun, dziurawiec, skrzyp, szałwię, łopian czy korę dębu. W woreczkach przechowywały siemię lniane.
Zapasy na zimę przechowywano w spiżarni. Stały tam zawsze: beczka ogórków kwaszonych, beczka z kwaszoną kapustą, słoiki
z sałatkami i marynowanymi grzybami. Wisiały sznury suszonych grzybów i warkocze cebuli oraz czosnku, a także bukiety suchych ziół. Były tam owoce oraz suszone płatki róży, miód w słojach, duże garnki gliniane z mięsem pieczonym zalanym smalcem i słoiki
z mięsem po pasteryzacji. Były też dżemy, konfitury, powidła, soki, wina oraz samogon.
Wchodząc na podwórze, na pierwszym planie znajdowała się studnia głęboka na 30 kręgów, w której nie było widać lustra wody. Czerpano z niej wodę przy pomocy wiadra umocowanego do łańcucha, który spuszczano do wody przy pomocy korby.
Po prawej stronie od studni stał dom. Na jego przedłużeniu i wzdłuż stoku góry usytuowane były budynki gospodarskie, stodoła
i wiata, pod którą stał powóz pradziadka Feliksa oraz jego sanie i wóz.
Między studnią a stodołą był umocowany kierat, jako siła napędowa dla młocarni, która oddzielała ziarno od słomy podczas młócenia zboża. Dzięki młocarni nie trzeba było młócić zboża przez wiele dni czy tygodni cepami, tylko przez kilka godzin. Żniwiarka stała
w stodole w pobliżu młocarni. Dzięki żniwiarce nie trzeba było kosić zboża sierpem czy kosą. Podobnie sieczkarnia i wialnia należały w naszym gospodarstwie do bardzo nowoczesnych urządzeń jak na tamte czasy, ułatwiały i przyspieszały one prace gospodarskie.
Po lewej stronie podwórza znajdowała się sterta chrustu i buda naszego psa Azora, który pilnował gospodarstwa. Był on doskonałym stróżem, ale nie wiem z jakiego powodu, bardzo mnie nie lubił. Spośród wszystkich domowników szczekał tylko na mnie. Szczekał też na przybywających do nas obcych ludzi dorosłych. Co dziwne na obce dzieci nie szczekał.
Po lewej stronie od wjazdu na podwórze, zaczynał się nasz sad, który ciągnął się wzdłuż rowu oddzielającego nasze gospodarstwo od gospodarstwa Falkowskich (rodziny mojego dziadka), a więc Hucisko od Derewiańcza Małego. Sad był młody i swe pierwsze owoce miał wydać w 1943 roku, a więc w roku rzezi wołyńskiej.
W sąsiedztwie sadu umiejscowiona była pasieka złożona z 40 uli, którą opiekował się mój dziadek.
Po prawej stronie od naszych zabudowań, począwszy od drogi, aż po płaski szczyt naszego wzgórza, dużą część zbocza zajmował nasz, bardzo młody las liściasty, w którym przeważała brzoza.
Podwórze oddzielone było od drogi, drewnianym płotem, którego główną część stanowiły dwie długie, nieforemne deski, przymocowane w poprzek płotu, oczywiście jedna deska nad drugą w pewnym odstępie. Podobnie wykonana była furtka. Zejście przez furtkę ku drodze było krótkie, ale niewygodne, bo spadziste. Tę niewygodę odczuwało się szczególnie zimą, kiedy było ślisko. Konstrukcja płotu pozwalała naszym kurom i kaczkom swobodnie wychodzić na łąkę.
Inwentarz żywy w naszym gospodarstwie stanowiły ponadto dwa konie i buhaj. Pamiętam, że w roku 1943 prócz koni było też sześć krów, osiem świń, kilka owiec, kilka królików, kilkadziesiąt kur, kilka kaczek, kilka liliputów i perliczek.
Pani Tekla Liszczenko, mieszkanka Derewiańcza Małego, podczas mojej wizyty w jej domu w roku 1996, wspominając moją rodzinę powiedziała „Oj bogato żyli, bardzo bogato”.
Trudno mi obecnie uwierzyć, jak to możliwe, że w Hucisku moja rodzina w ogóle nie zamykała drzwi domu na klucz nawet wówczas, gdy wszyscy domownicy szli do prac polowych lub wyjeżdżali gdzieś daleko. Drzwi zamykało się jedynie na haczyk, a nie na kłódki i zamki. Podobnie było z budynkami gospodarskimi. O dziwo, nic nigdy nie ginęło.
W tamtych czasach to słońce było wyznacznikiem czasu i rytmu pracy. Kiedy słońce wschodziło, mieszkańcy mojego domu wstawali, a o jego zachodzie kładli się spać. Czas wyznaczała wysokość słońca lub długość cienia. Dodatkowym wyznacznikiem czasu w mojej rodzinie były kury i kogut. Kończono bowiem dzień „chodząc spać z kurami”, a więc bardzo wcześnie. Wstawano i rozpoczynano dzień „na pianie koguta”, a więc o świtaniu. Pomimo, iż w naszym domu funkcjonował duży zegar, a jego wskazówki wyznaczały dokładny czas, to jednak ze swych obserwacji wiem, że domownicy woleli posługiwać się długością cienia niż zegarem. Na zegar zwracano uwagę tylko w dni pochmurne.
Mój tata znał szereg przysłów, których nie pamiętam, ale wiem, że dotyczyły przewidywania pogody na poszczególne miesiące
i pory roku. Mówiły one o grzmotach wiosną i jesienią, głębokości wchodzenia pędraków do ziemi, które miesiące jesieni są odzwierciedleniem miesięcy wiosennych, co zapowiada srogą lub łagodną zimę, co i kiedy oznacza kukanie kukułki, który i jaki miesiąc zapowiada duży urodzaj zbóż, owoców, co oznaczają ulewy lub szron w danym miesiącu. Z okresu dzieciństwa zapamiętałam tylko: „Słaba zima- kiepskie lato”, „Późna zima długo trzyma”, „Jak Boże Narodzenie zielone- to Wielkanoc biała”.
W swoim życiu tylko raz widziałam „barometr” wykonany z szyszki. Jego wykonawcą był mój tata. Razu pewnego, z leśniczówki przywiózł on kilka szyszek świerkowych. Wybrał największą z nich i jej podstawę przybił do deseczki. Do jednej z łusek u podstawy przywiązał cienką, długą słomkę. Do drugiego końca przywiązanej słomki przybił do deseczki kawałek kartonu z narysowaną podziałką. Wykonany w ten sposób „barometr” zawiesił w miejscu osłoniętym od wiatru. W czasie słonecznej i suchej pogody, łuski szyszki świerkowej rozchylały się na zewnątrz. Gdy w powietrzu była wilgoć i zanosiło się na deszcz, wtedy łuski zamykały się. Tata orientował się, czy „barometr” „idzie” na pogodę, czy na deszcz, bo odczytywał położenie słomki względem podziałki. Często prognozował pogodę dla znajomych. Przewidywał ładną pogodę gdy: tęcza ukazywała się po południu, pszczoły wieczorem długo nie wracały do ula, pająki były bardzo ruchliwe, żaby rechotały wieczorem i w nocy, jaskółki latały wysoko. Pogodę brzydką określał kiedy: jaskółki latały nisko, żaby rechotały w dzień i skakały wysoko, ślimaki wspinały się na drzewa, hałas słychać było z daleka, a sól wilgotniała.
Moja rodzina uprawiała wszystko to, co dobrze plonowało na tamtejszej glebie i to, co było niezbędne do utrzymania, a więc przede wszystkim zboża i ziemniaki. Na mąkę- żyto i pszenicę, na kaszę- jęczmień, proso i grykę, na paszę dla koni- owies, na olej
i włókno oraz paszę dla zwierząt- len i konopie. Uprawiane były również warzywa takie jak: kapusta, ogórki, marchew, pietruszka, cebula, czosnek, groch, fasola, buraki ćwikłowe, mak, kawony czyli arbuzy, dynie i tykwy na pestki i paszę. Siane były także słoneczniki.
Pamiętam, że po odciśnięciu oleju przy pomocy specjalnego urządzenia, wyjmowano z tego urządzenia duży, gruby i sprasowany krąg z otworem w środku. Nazywano to makuchem. Sprasowany krąg mielono na mączkę, którą podawano jako paszę, zwłaszcza dla krów.
Len siano na wąskich zagonach podzielonych bruzdami, z których plewiono chwasty. W połowie sierpnia dojrzały len wyrywano
z ziemi, wiązano w snopki i ustawiano w kopki po kilkanaście sztuk. Gdy len był suchy, młócono go tzw. kijanką zwaną też praczem. Następnie lnianą słomę rozkładano na łące cienką warstwą w równe rzędy, po to, by mógł ją zmoczyć deszcz i rosa, a słońce wysuszyć. Po trzech tygodniach taki len wiązano w duże snopy i mocno suszono. Dalej następowało jego międlenie na urządzeniu przypominającym drewniane nożyce zwane międlicą. Następnie pokruszone łodygi lnu otrzepywano z paździerzy, potem czesano, by włókno było cienkie i mogło służyć do przędzenia nici na kołowrotku. Z nici tkano na warsztacie tkackim różne rzeczy: kobierce, prześcieradła tzw. radna, narzuty, chodniki i materiały z których mama i babcia na maszynie do szycia szyły ubrania i inne rzeczy. Takie wyroby również sprzedawano.
Moja rodzina uprawiała też tytoń. Liście tytoniu suszono, rozwieszając je na drutach za domem. Część wysuszonych liści sprzedawano, a część przechowywano w workach na potrzeby własne taty, dziadzia oraz babci. Cięli oni drobniutko liście tytoniu, zawijali w kupione bibułki i sklejali śliną. Tak wykonane papierosy przypalali kupionymi zapałkami i palili. Któregoś razu podpatrzyłam, jak przypalali je wykrzesanym ogniem, który uzyskali uderzając kawałkiem krzemienia o krzemień (najpierw zapalili jednak maleńki wacik, a dopiero od niego przypalali papierosy).
Nasz dom często odwiedzali zaprzyjaźnieni mieszkańcy Huciska i okolic. Bardzo częstymi gośćmi byli nasi kuzyni ze Zdołbunowa- Danielewscy. Goście odwiedzali nas najczęściej w niedziele oraz w różne inne dni podczas zimowych wieczorów. W czasie tych spotkań dorośli prowadzili rozmowy na przeróżne tematy. Gaworzyli o akcji budowy nowej szkoły, świętowaniu rocznic państwowych, powitaniu pór roku, spotkaniach opłatkowych. W rozmowach pojawiały się również baśnie i legendy, które od wieków były przekazywane z ust do ust przez mieszkańców wsi, a które niejednokrotnie opowiadały o zmorach, upiorach, wilkołakach, rusałkach, topielicach i duchach. Zasłyszałam wtedy, że czarownice za pomocą czarów odbierają mleko krowom, sprowadzają zarazy, pomory, a nawet pożary i nieurodzaje. Słuchałam o paleniu ich na stosie.
Mój tata i dziadek słynęli z gawędziarstwa, z tą różnicą, że dziadek wprowadzał do rozmowy ciekawostki z zakresu historii, natomiast tata prócz tzw. kawałów, przekazywał wiele ciekawostek przyrodniczych, szczególnie z życia zwierząt i z dalekich podróży. Podpatrzyłam, że swoją wiedzę czerpali z książek, dziadek z grubej książki historycznej pisanej w języku rosyjskim, a tata z książek pisanych w języku polskim i nagromadzonych czasopism.
Opowieści na przeróżne tematy przeplatano zabawą, ale nie tylko taneczną przy grającym patefonie. Śpiewano też różne piosenki polskie i ukraińskie i to w dodatku na głosy. Babcia Józefa mająca bardzo ładny głos, słynęła z różnych przyśpiewek i bawienia towarzystwa. Z kolei moja mama była osobą bardzo rozmowną, towarzyską i gościnną.
Pamiętam, że moi rodzice i dziadkowie bardzo często byli zapraszani w odwiedziny lub na uroczystości do innych rodzin zarówno katolickich jak i prawosławnych. Na przykład moja babcia, w przeciągu lat 1921-1923 była czterokrotnie chrzestną, a w przeciągu kilkunastu lat aż dwanaście razy podawała dzieci do chrztu. Były to dzieci z Huciska i innych miejscowości. Z Ksiąg Chrztu z lat 1920-1923 zachowanych w Parafii w Ostrogu wynika, że moja babcia Józefa Gondek podawała do chrztu w tym okresie:
-Leontynę Dobrzańską- dnia 02.10.1921 r. podawała do chrztu wraz z Apolinarym Wasilewskim.
-Aleksandra Konachiewicza- dnia 17.04.1922 r. podawała do chrztu wraz ze Stanisławem Winnickim.
-Józefa Okowińskiego- dnia 23.10.1922 r. podawała do chrztu wraz ze Stanisławem Widła.
-Annę Gondek- dnia 23.05.1923 r. podawała do chrztu wraz z Apolinarym Wasilewskim.
Z udostępnionych danych wynika również, że mój dziadek Franciszek Gondek podawał do chrztu w dniu 02.04.1923 r. wraz ze Stanisławą Gonczaruk- Helenę Gondek (c. Stanisława).
Często całą rodziną wyjeżdżaliśmy do Zdołbunowa, gdzie mieszkał nasz kuzyn- Danielewski. Każdego roku zimą, kiedy nie było prac polowych, spędzaliśmy w jego domu dwutygodniowe wakacje. Nocą 10.02.1940 r., kiedy przebywałam z rodzicami w Zdołbunowie, do naszego domu w Hucisku przybyli Sowieci z zamiarem zabrania nas i wywiezienia na Sybir. Gdyby nie ten przypadek, nasz los być może potoczyłby się inaczej. Po tym zdarzeniu moja rodzina starała się dociec, dlaczego chciano nas wywieść na Sybir. Nikt
z rodziny nie poczuwał się do niczego złego, nie miał sobie nic do zarzucenia. Mój tata niedługo po tym zasłyszał, że jego „rodzina Dobrzańskich należy do kułaków, a każdy kułak, to wróg władzy radzieckiej, dlatego takich wrogów należy izolować”.
Moja mama i babcia bardzo zgodnie współpracowały ze sobą w różnych obowiązkach domowych. Nie przypominam sobie, by miały jakieś wolne chwile tylko i wyłącznie dla siebie. Ciągle zajęte były domem: sprzątały, gotowały, piekły, prały, prasowały (żelazkiem na węgiel lub na „duszę”). Zajmowały się też ogrodem: kopały, siały, sadziły, plewiły, zbierały, zabezpieczały różne warzywa i zioła. Pracowały też w polu. W wolnych chwilach: szyły na maszynie, haftowały, dziergały, a w zimie robiły nici na kołowrotku oraz tkały na warsztacie tkackim. Obie miały czarodziejskie ręce i myślące głowy.
Mimo nawału pracy, moi rodzice poświęcali mi dużo czasu. Brali czynny udział w moich zabawach, często sami je wymyślali
i organizowali (np. z gliny wyrabialiśmy różne przedmioty, suszyliśmy je, malowaliśmy sokiem z buraka, zabawialiśmy się również w wykonywanie wyrobów z ciasta). Moi rodzice mogli sobie na to pozwolić, aby spędzać ze mną dużo czasu, ponieważ do pomocy w gospodarstwie mieli dwoje stałych, dobrze opłacanych pracowników. Dodatkowo do prac polowych często najmowali innych.
W naszym domu w Hucisku nie było wówczas radia, telewizji czy komputera. Mieliśmy tylko patefon. Mimo że nie miałam wówczas rodzeństwa, nigdy się nie nudziłam. Doskonale pamiętam słowa mojego taty, który zawsze powtarzał: „Tylko człowiek nudny potrafi się nudzić”.
Interesowało mnie wszystko, a szczególnie to, co dotyczyło roślin i zwierząt. Byłam trochę ciekawska i bardzo dociekliwa, obserwowałam, zadawałam pytania, a często sama dochodziłam do pewnych wniosków. Na przykład pamiętam, jak sama odkryłam, że czym piękniejsza gąsienica przyjdzie na świat, tym brzydszy będzie z niej motylek. To wtedy właśnie mój tata przyniósł dla mnie do domu brzydką, szarą gąsienicę, włożył ją do słoika wraz z listkiem i zamknął wylot słoika gazą. Kazał mi co jakiś czas obserwować, co się z tą gąsienicą stanie. Po pewnym czasie gąsienica zaczęła „koziołkować”, obracać się wokół własnej osi i snuć nić, którą się otaczała tak długo, aż powstał kokon. Wiosną, w tym kokonie ukazał się otworek i wyfrunął z niego motylek, który był kolorowy i piękny.
Nie mogę zapomnieć również wycieczek z tatą w pole i do lasu, gdzie obydwoje szukaliśmy śladów zwierząt: zająca, myszy, wróbla, wrony, wiewiórki, sarny, dzika. Wielkość śladów mierzyliśmy patyczkiem i porównywaliśmy je ze sobą. Natomiast na podwórzu, rozpoznawaliśmy ślady zwierząt gospodarskich: psa, kota, kury, krowy, konia, owcy, indyka, perliczki.
Miło wspominam chwile, kiedy mogłam z tatą wozić siano do paśników znajdujących się w pobliżu leśniczówki oraz gromadzić poślad i inne nasiona, np. maku, słonecznika, lnu, konopi czy ostu dla ptaków. Zebrany pokarm wsypywaliśmy z tatą do worka, następnie to ja zimą, każdego dnia wysypywałam nasionka i okruszki ptakom pod krzakami, zwykle tam, gdzie się gromadziły.
Prawie każdego dnia rodzice chodzili ze mną na łąkę porośniętą gęstą trawą i poprzetykaną różnokolorowymi kwiatami. W trawie ciągle coś brzęczało, skakało, poruszało się. Lubiłam podglądać życie zwierząt: koników polnych, żabek, biedronek, muszek i innych żyjątek. Na łące rosły przeróżne kwiaty, które zrywałam, a mama wiła z nich wianki na moją głowę i ręce. Często z polnych kwiatów robiłam sama bukiety, które wraz z tatą zanosiłam do swojego pokoju i samodzielnie umieszczałam je we flakoniku. Sprawiało mi to wielką przyjemność. Z tamtego okresu pamiętam siebie w białej i różowej sukieneczce z falbankami oraz w kapelusiku.
Bardzo wiele czasu spędzałam też w pobliskim lesie za łąką, po którym oprowadzał mnie przeważnie tata. To on podczas długich spacerów po lesie zdradzał mi tajemnicę leśnych mieszkańców. Podobnie jak na łące, tak samo w lesie największą przyjemność sprawiały mi obserwacje zwyczajów zwierząt i rozróżnianie ptaków po ich wyglądzie i śpiewie. Prócz saren, lisów, wiewiórek, jeży i myszy, widziałam też żołędnicę podczas snu zimowego. Pamiętam jak tata podniósł mnie wysoko, bym mogła zobaczyć tego gryzonia w dziupli. Spał zwinięty w kłębek, w gnieździe zrobionym z mchu, trawy i paproci.
Wiele radości przeżywałam, gdy z tatą przywoziliśmy lub przynosiliśmy do domu: żołędzie, szyszki, kasztany, owoce jarzębiny, piórka, patyczki. Ze zgromadzonych materiałów robiliśmy: ludziki, ptaszki z piórkiem, łódki, krowy, świnki, babeczki z chustkami na głowie, kozy, węże, korale, rakiety i jeże.
Zapamiętałam, jak pewnego razu szłam z tatą wzdłuż lasu. Tata zauważył pod krzakiem jeża. Ponieważ po raz pierwszy zobaczyłam takie zwierzątko, zaczęłam zatem mocno mu się przyglądać. Spytałam tatę, dlaczego jeż ma białe oczy, które mu się całe poruszają. Tata stwierdził, że musimy jeżyka wziąć do domu, bo on jest bardzo biedny, ponieważ jego oczy są pokryte małymi robaczkami i musimy mu te oczy oczyścić. W domu nie byłam świadkiem oczyszczania oczek jeżykowi, ponieważ nie zezwolono mi na to.
Nie do zapomnienia jest też przygoda, jaką przeżyłam na skraju lasu. Mogłam mieć wówczas ze 3 lub 4 lata. Było to najprawdopodobniej w marcu lub kwietniu, gdyż leżało jeszcze trochę śniegu i kwitły śnieżyczki. Tata zaniósł mnie na skraj lasu, posadził na małym wzgórku, na kocyku, a sam w pobliżu zrywał śnieżyczki i rozmawiał ze mną. W pewnym momencie kocyk poruszył się, a spod niego wypełzł długi wąż. Tata zdążył go zabić. Tłumaczył mi później, że siedziałam na domku węża, dlatego on uciekał. A to, że go zabił, tłumaczył tym, że wąż ten miał na sobie zygzak, po którym można było poznać, że był bardzo groźny
i mógł mnie ugryźć.
Nie jestem w stanie zapomnieć również moich spacerów z tatą do domu mojej chrzestnej- Marii Dobrzańskiej, córki Stanisława. Pewnego razu ciocia Maria schowała mnie do szafy i powiedziała mojemu tacie, że sama poszłam do domu. Tata oczywiście w to nie uwierzył i mnie odszukał.
W pogodne dni bardzo dużo czasu spędzałam na dworze. W ogrodzie szukałam ślimaków, biedronek i mrówek. Układałam im drogi
z listków i trawy. Zbudowałam nawet dla nich domek z czterech deseczek, które dał mi tata ze swojej drewutni. Podłogę w domku wyścieliłam listkami nazrywanymi z jakiegoś krzewu. Na „niby podłodze” ustawiłam białą miseczkę moich lalek, którą napełniłam wodą. Obok miseczki położyłam listek kapusty i obraną marchewkę. Wieczorem włożyłam do tego domku aż pięć ślimaków, dwie biedronki i kilka mrówek. Podczas kolacji i przygotowywania się do snu, myślałam tylko o ślimakach, biedronkach i mrówkach. Zastanawiałam się, czy jest im dobrze w moim domku, czy przypadkiem nie zmokną, ponieważ zaczął padać deszcz. Myślałam w którym miejscu będą spały, czy będą jadły i piły to, co im przygotowałam. Rano rozczarowanie moje było dosyć duże, ponieważ okazało się, że tylko jeden ślimak trzymał się swoją nogą sufitu. Pozostałe zwierzątka pouciekały. Listek kapusty, marchewka i woda nie były nawet tknięte. Nie mogłam pojąć zaistniałej sytuacji. Dopiero mój tata pomógł mi zrozumieć, że prawdziwym domem dla ślimaków, biedronek i mrówek jest cały ogród, a mój domek był dla nich tylko zamkniętym pokojem, w którym czuły się źle. Nie mogłam też zrozumieć, dlaczego ślimak postawił swoją nogę na suficie a nie na podłodze. Tata cierpliwie mi wszystko wytłumaczył.
W czasie swych zabaw uwielbiałam przesiadywać pod wiatą, gdzie stały sanie, wóz i bardzo stary powóz. Na saniach bawiłam się w szkołę. Tutaj zawsze byłam nauczycielką. Moje lalki były uczennicami, a dwa pajace uczniami.
Lata mojego dzieciństwa spędzone w Hucisku wspominam jako niezwykle barwne i beztroskie, jako najszczęśliwszy okres mojego życia. Każdego dnia wracam myślami do tamtego domu, tamtych pól, łąk, lasów…
Sposoby leczenia
Z tego co pamiętam, moja rodzina znała bardzo wiele prostych sposobów leczenia. Często mieszkańcy Huciska przychodzili do nas
z prośbą o taką pomoc i radę. Dziś, rady te wydawać się mogą bardzo dziwne, nawet śmieszne, ale w czasie mojego dzieciństwa były bardzo mądre i skuteczne. Oto kilka z nich, które zdołałam zapamiętać.
Popękane stopy radzono moczyć w ciepłym kleiku z siemienia lnianego, a na noc przyłożyć na nie świeże liście babki. Paznokcie po uderzeniu nie będą czarne, jeżeli natychmiast przyłożymy okład z zimnej wody i pomimo bólu będziemy długo naciskać uderzone miejsce. Pocące się nogi radzono moczyć w odwarze z igliwia sosnowego lub z kory dębowej. Nafta oczyszczona była bardzo dobra do łagodzenia kaszlu (pamiętam, że sama piłam ją w Lublinie tuż po wojnie i to dzięki niej wyleczyłam się wówczas z kokluszu na który zachorowałam).
Pamiętam stosowane w naszym domu kąpiele miodowe- rozpuszczano dwie łyżki miodu w gorącej wodzie. Miód miał łagodzić wrażliwą i szorstką skórę. Od przesuszonej skóry były kąpiele w wodzie z kleikiem z siemienia lnianego i rumianku. Pamiętam rozchodzące się po naszym domu zapachy podczas przygotowywania kąpieli miętowej albo ziołowej z rumianku, kwiatu lipy i chyba szałwi. Wcześniej robiono z tych ziół napar.
Wszyscy w rodzinie pili herbatę z suszonych owoców dzikiej róży, bo podobno „dawała ona zdrowie”. Herbata z kwiatu lipy, podobnie jak z liści i soku z malin była dobra na przeziębienia. Przeziębienia leczono też stawianiem baniek oraz za pomocą pijawek. Sodą oczyszczoną łagodzono dolegliwości wewnętrzne. Na bóle zębów stosowano kadzenie, które polegało na tym, że do glinianego garnka kładzione były węgle z pieca, na które następnie sypało się pokruszone święcone wianki. Głowę osłaniało się płachtą, a unoszący się dym wdychany był otwartymi ustami.
W mojej rodzinie nikt w tamtych czasach nie przyjmował żadnych leków. Na pojawiające się dolegliwości wystarczał miód oraz zioła. Do regulacji żołądkowej doprowadzał jałowiec, piołun, krwawnik, dziurawiec, a przeciwzapalnie działała szałwia. Ponieważ wszyscy w rodzinie mieli wówczas bardzo gęste włosy, przypisywali to stosowanym do płukanek ziołom takim jak: rumianek, skrzyp, pokrzywa, łopian, kora dębu. Do leczenia stosowano zatem wszelkie gatunki suszonych ziół, z których robiono napary do picia, płukania, smarowania i okładów. W tamtych czasach nikt nie kupował żadnych ziół. Zrywano je samodzielnie z okolicznych łąk.
Ja również wielokrotnie uczestniczyłam w ich zbieraniu.
Chorym na gruźlicę doradzano okładać się skórami z psów i pić topione sadło, które można było zdobyć od hycla. Była to bardzo skuteczna metoda leczenia. Doświadczył jej na sobie Stanisław Dobrzański, który zachorował na tę chorobę. Pamiętam bardzo dobrze, jak był on przez pewien czas okryty psimi skórami i zakopany w ziemi. Pił też wtedy psi łój. Nie jest mi wiadome jak długo trwała ta kuracja, ale niepodważalne jest to, że była ona skuteczna. Dowodem na to niech będzie list (z dnia 30.05.1999 r.), jaki otrzymałam od Władysława Dobrzańskiego, w którym pisze: „…Stryj mój Stanisław, został wiejskim sposobem z gruźlicy wyleczony…”.
W naszym domu faworyzowano cebulę i czosnek, które przeciwdziałały wielu chorobom. Soku z kiszonej kapusty nie wylewano, gdyż był skuteczny w chorobach wątroby i poprawiał apetyt. Pamiętam, że kiszoną kapustą z kolei czyszczono aluminiowe garnki. Nic w naszym domu się nie marnowało. Nawet grube części podłuskowe otręb wykorzystywano do układania na nich chleba do momentu wyrośnięcia.
Jednym z zapamiętanych przeze mnie sposobów leczenia dolegliwości reumatycznych i bólowych był denaturat z moczonymi w nim, dużymi, czerwonymi mrówkami, zwanymi „kowalami”. Pamiętam, że rodzice zabierali mnie ze sobą do lasu, na tzw. „zbieranie mrówek”. Każda osoba dorosła zabierała ze sobą butelkę. W lesie zajmowała wygodne miejsce przy kopcu mrówek- kowali. Mrówki chwytano rękoma, po czym wrzucano je do butelek. Po powrocie do domu butelki z mrówkami zalewano denaturatem. Już po kilku dniach denaturat z zalanymi mrówkami był gotowy do użycia. Stosowano go do nacierania miejsc bolących. Z zasłyszanych relacji osób dorosłych wnioskowałam, że ból ustępował. Warto wspomnieć też i o tym, że osoby, które zbierały mrówki, zawsze wracały do domu z dużymi bąblami (pęcherzami) na palcach powstałymi w wyniku pogryzień i jadu mrówkowego.
Pamiętam, jak pewnego razu, drogą wiodącą z Nowomalina w kierunku Derewiańcza, szli dwaj młodzi mężczyźni. Byli bardzo przystojni i elegancko ubrani. Postali chwilę przy naszej furtce i weszli na podwórze, gdzie p. Walaszkowa ciągnęła wodę ze studni, a ja jej w tym towarzyszyłam. Pamiętam, że mężczyźni ci chcieli rozmawiać z gospodarzami. Wprowadziłyśmy ich zatem do domu, gdzie przedstawili się jako studenci medycyny odbywający praktykę zawodową w Ostrogu. Wspominali oni, że wybrali się na daleką wycieczkę krajoznawczą i zgłodnieli. Dlatego też chcieli kupić trochę mleka i coś do jedzenia.
Zostali poczęstowani mlekiem, miodem i pieczywem, a następnie obiadem. Dla mojej rodziny gościnność była czymś naturalnym, więc o jakiejkolwiek zapłacie z ich strony nawet nie było mowy. Rozmowa studentów z domownikami trwała bardzo długo. Rozmawiano o medycynie. W czasie rozmowy mój dziadzio wspomniał mężczyznom, że dostał jakiejś wysypki na całym ciele i poprosił o radę, jak się jej pozbyć. Ku zdziwieniu wszystkich usłyszeliśmy, że niektóre choroby można wyleczyć nie tylko przy pomocy lekarstw, ale również innymi sposobami. Studenci poradzili, aby dziadek w celu pozbycia się wysypki, o świtaniu wyszedł na dwór i kiedy jeszcze będzie rosa, stanął w odludnym miejscu, najlepiej gdzieś za domem, rozebrał się do naga, zwilżył ręce w rosie, ułożył ręce na czubku głowy i bez odrywania rąk od ciała, ciągnął je wzdłuż całego ciała, aż po czubki palców u nóg. Następnie strzepnął ręce trzy razy i trzy razy splunął przez lewe ramię. Całą tę czynność powinien on powtórzyć jeszcze dwa razy.
Następnego dnia o świtaniu, wszyscy dorośli z rodziny obejrzeli ciało dziadka i potwierdzili obecność wysypki, po czym dziadek poszedł za dom, by wykonać otrzymane wskazówki. Kiedy po południu ponownie obejrzano ciało dziadka, po wysypce nie było śladu.
Co ciekawe i niewiarygodne, po wielu latach, tj. na początku lat siedemdziesiątych XX wieku spotkałam jednego z wymienionych studentów. Okazał się nim doktor z Lublina, sławny okulista o nazwisku Krwawicz, do którego udałam się z prywatną wizytą okulistyczną dotyczącą uczulenia. Podczas tej wizyty, niemal od razu odniosłam wrażenie, że twarz lekarza jest mi skądś znana, ale nie mogłam uzmysłowić sobie skąd. Lekarz pomógł mi w tym, bo spisując moje dane personalne, zapytał skąd pochodzę. Gdy usłyszał, że z Wołynia- ożywił się i zaczął snuć wspomnienia, że odbywał tam praktykę medyczną, zwiedzał piękne tereny oraz, że zachował w swej pamięci pobyt u pewnych zamożnych mieszkańców Huciska, którzy go ugościli oraz którzy podarowali jemu i jego koledze po słoiku miodu. Gdy ujawniłam się jako mieszkanka wspomnianego domu, zapanowała ogromna radość. Lekarz zapytał mnie nawet, czy podany sposób wyleczenia dziadka został zastosowany i czy okazał się skuteczny. Kiedy doszło do zakończenia mojej na pozór przyjaznej wizyty stwierdziłam, że w medycynie sentymentów nie ma, bo za opisaną wizytę lekarz ten zażądał ode mnie aż 1000 zł (ówczesnej waluty), tak jak od najbardziej chorych, podczas gdy za przypisany mi lek od uczulenia, zapłaciłam tylko 3 zł.
Pamiętam również zdarzenie kiedy i ja potrzebowałam pomocy medycznej. Razu pewnego towarzyszyłam mojemu dziadkowi Franciszkowi Gondkowi w pasiece 40 uli, którą się on opiekował. Dziadek krzątał się przy ulach, a ja zbierałam kwiatuszki.
W pewnym momencie dziadek upuścił z rąk pokrywę od ula, która uderzyła w jeden z nich. W wyniku tego z uli wyleciały tysiące rozdrażnionych pszczół. Ponieważ znajdowałam się bardzo blisko, przez niektóre z nich zostałam zaatakowana i użądlona. Moja mama i babcia Józefa Gondek, które były w pobliżu, czym prędzej zabrały mnie do stodoły, gdzie położyły mnie na słomie obok znajdującej się tam sieczkarni i rozpoczęły wyjmowanie z mojego ciała licznych żądeł. Naliczyły ich aż dziewiętnaście. Następnie wszystkie użądlone miejsca na moim ciele posmarowały przekrojoną cebulą i w ten oto sposób pozbyłam się bólu.
Sposoby leczenia stosowane w naszym domu okazywały się na tyle skuteczne i wystarczając, że nie korzystaliśmy z pomocy lekarzy, którzy świadczyli usługi w pobliskim Ostrogu.
Z wizytą u sąsiadów
Kilka dni po powitaniu roku 1943 odbyłam z mamą swój ostatni spacer główną drogą wiodącą przez Hucisko. W czasie tego spaceru zostałyśmy przypadkowo zaproszone do jednego z miejscowych domów, przez bardzo sympatyczną kobietę, której nazwiska jednak nie pamiętam.
Po wejściu do tego domu zobaczyłam kilkoro dzieci, które beztrosko bawiły się, goniąc jedno za drugim. W związku z tym, że nie uczestniczyłam w tej bieganinie, czas spędziłam na zabawie własnej w towarzystwie dorosłych.
Trochę czasu spędziłam na zabawie w sypanie ziarna dwóm kurom przetrzymywanym pod piecem w kuchni. Pamiętam, że przy piecu stał gruby pniak, na którym podobno rąbano drewno do pieca i który służył za stołek. W kącie stały różne przybory do pieca, m.in. łopata zwana kociubą, przy pomocy której wkładano i wyjmowano bochny chleba. Był pogrzebacz służący do wsuwania i wysuwania garnków z pieca oraz rozgarniania żaru. Dla mnie najbardziej majestatycznie wyglądała miotła, którą wymiatano popiół z pieca. Na ławie stało duże drewniane wiadro z wodą. Na ścianie wisiało kilka półek, na których stały naczynia kuchenne: miski gliniane, garnki żeliwne czarne na zewnątrz i dużo drewnianych łyżek. Kiedy spytałam kobietę, która rozmawiała z moją mamą: „Dlaczego nie ma widelców?”, kobieta odpowiedziała: „Bo ręce służą za widelce”.
W głównym i jedynym pokoju tego domu, gdzie przewijało się wiele osób, stał stół zbity z desek, a obok niego ustawione były dwie długie ławy. Stół stał blisko ściany, na której ukośnie wisiały dwa duże obrazy świętych. Za obrazami wetknięte były święcone wianki, palma wielkanocna i gromnica. W izbie tej stały też dwa łóżka przykryte narzutami w wielokolorowe pasy. Na wierzchu nie było poduszek choć przypuszczam, iż były one pod narzutą, która znajdowała się dosyć wysoko. Pod oknem stała mała skrzynia,
w której jak pamiętam znajdowała się garderoba świąteczna. Po lewej stronie był kufer i kołowrotek, a prawie za drzwiami stał warsztat tkacki czyli krosna tkackie. Bliżej okna stała maszyna do szycia.
Kobieta, która nas zaprosiła mówiła, że obecnie jej mama i babcia przędą nici na kołowrotku, z których za kilka dni będą tkać płótna i sukno na warsztacie tkackim. Ona z kolei będzie szyła ubrania, bo będąc na kursie kroju i szycia dostała formy wycięte
z gazet. Pamiętam jak cieszyła się i podkreślała fakt, że nie musi jechać do krawca w związku z tym, że sama potrafi uszyć wygodne ubrania dla siebie i licznej rodziny.
Dwoje kilkuletnich i jednocześnie najbardziej ruchliwych dzieci, miało włosy po ramiona. Ubrane one były w jednakowe sukienki czy koszule nocne, które sięgały im po kostki. Na boso poruszały się po klepisku, trzymając w rękach po kromce chleba zamoczonego w wodzie i posypanego cukrem.
Dopiero po uwagach zwracanych im przez dorosłych, zorientowałam się, że jedno z dzieci jest chłopcem, a drugie dziewczynką. Kiedy chłopcu wypadł z ręki chleb z cukrem, nakazano mu go podnieść, ucałować i zjeść. Pamiętam, że nie zawracano sobie głowy, czy chleb jest brudny i czy nadaje się do zjedzenia po upadku na klepisko.
W pewnym momencie dwie przebywające w domu starsze kobiety zaczęły przynosić do stołu obiad. Najpierw postawiono na stole dwie duże miski gliniane. Na jednej z nich podano utłuczone kartofle, a na drugiej kapustę gotowaną w całości i pokrojoną na osiem części. Kapusta polana była olejem lnianym. Do tych wspólnych misek zasiadły przy nas tylko dzieci, które bardzo apetycznie jadły posługując się drewnianymi łyżkami. Mnie również zapraszano do tych wspólnych misek, ale mama powiedziała, że już musimy iść do domu, bo tam na nas również czeka obiad. Pamiętam jak młoda gospodyni powiedziała, że ich rodzina jada teraz tak skromnie, bo świąteczne mięso się skończyło, a następne będzie dopiero na Wielkanoc, a oni nie mają możliwości przechowywania mięsa. Pomyślałam wówczas, że to dziwne, gdyż u nas w domu mięso przechowuje się przez cały rok.
Kobieta, która nas zaprosiła, była bardzo rozmowna, gościnna i jednocześnie przyjazna. Trudno było zakończyć tę gościnę, gdyż ona cały czas zabawiała nas swymi opowieściami. Zdążyłam się dzięki temu dowiedzieć, że przygotowuje się ona właśnie do prania bielizny i pościeli, a do zamaczania używa zmiękczacza wody, którym jest popiół drzewny. Wspominała ona również, że bieliznę
i pościel namydla mydłem własnej produkcji, zrobionym z wnętrzności zwierząt domowych, gotowanych z sodą kaustyczną, a samo pranie wykonuje przy pomocy kawałka deski z rączką, który nazwała pralnikiem.
Kiedy wróciłyśmy z mamą do domu, byłam bardzo szczęśliwa, że mogłam podejrzeć u tej rodziny smakołyk, który na długie lata pozostał również moim smakołykiem. Był to chleb moczony w wodzie, czasami w mleku i posypywany cukrem.
Po powrocie do domu zasypywałem moją mamę wieloma pytaniami, na które to, jak pamiętam miała trudności ze znalezieniem odpowiedzi. Pytałam ją m.in. dlaczego w tym domu było tak dużo dzieci, a ja jestem w naszym domu sama, dlaczego u nas nie ma drugiej babci i drugiego dziadka, dlaczego nie wolno mi chodzić po mieszkaniu na bosaka, dlaczego nikt mi nie robił do tej pory chleba z wodą i cukrem, dlaczego my nie mamy takiego pniaka w kuchni itp.
Targ w Ostrogu
W niektóre dni tygodnia droga biegnąca przy naszym domu w Hucisku wyraźnie ożywała, kiedy to mieszkańcy tej wsi udawali się na targ do Ostroga. Niektórzy ludzie szli 15 km na piechotę dźwigając na plecach worki, kosze, a w nich kury, jaja, masło oraz sery. Niektórzy jechali wozami, prowadzili krowy na sprzedaż, wieźli świnie, kaczki, gęsi.
Pewnego razu rodzice zabrali mnie ze sobą na targ do Ostroga. Pamiętam, że na wozie którym jechaliśmy było mi bardzo niewygodnie, ponieważ cały wóz załadowany był różnościami. W tylnej części wozu umocowano dwa kosze i kilka koszyczków wiklinowych, dwa stołki zbite przez tatę oraz dwa wiadra drewniane wykonane przez taty stryja tj. Stanisława Dobrzańskiego, który przyuczył mojego tatę do wykonywania przedmiotów z drewna i gałęzi wierzbowych. Na środku wozu leżały spakowane, wyprawione skóry owcze, jedna poduszka z puchu, dwa kilimy, chodniki i tzw. radna (prześcieradła z lnu) wykonane własnoręcznie przez mamę i babcię na warsztacie tkackim odziedziczonym po naszych przodkach. W pobliżu miejsca gdzie siedziałam, stały dwa pojemniki, w których były kliny sera, osełki masła, jaja i mleko.
To co zobaczyłam i usłyszałam na targu w Ostrogu bardzo mnie przeraziło: rżenie koni, ryk bydła, gęganie gęsi, kwaczenie kaczek, kwiczenie świń, dojenie krowy, uganianie konia, krzyki mężczyzn, kłótnie i wrzaski kobiet, czyjś płacz, głośne zachwalanie towaru, wiokanie i prychanie. Nawet na ulicach miasta, gdy szliśmy po zakup gwoździ, zapałek i nafty, panował niewyobrażalny ścisk. A ileż mnie ludzie wtedy naszturchali łokciami?
Jednak będąc na targu mogłam przyjrzeć się temu, jak inni ludzie byli ubrani, jakie mieli obuwie i jaka była ich mowa. Nie wszystkich ludzi rozumiałam, gdyż czysta polszczyzna przeplatana była szwargotem Niemców, rozmowami Żydów, Ukraińców, Czechów oraz innym brzmieniem, którego nie potrafiłam rozpoznać.
U kobiet na głowach widziałam chustki wiązane pod brodę. U niektórych mężczyzn słomiane kapelusze z wąską wstążeczką, serdaki, samodziałowe koszule przeważnie białe wypuszczone po kolana. Obuwie nie było jakieś wymyślne. Niektórzy ludzie mieli przeważnie obuwie kryte, ciemne, a inni chodzili boso lub mieli na nogach tzw. postoły czyli obuwie wykonane z łyka tj. pasów wiotkiej kory drzew. Jeszcze inne postoły wykonane były ze słomy i dobrze umocowane łykiem. W obuwiu takim widać było onuce.
Moi rodzice byli uradowani, ponieważ sprzedali wszystko, co ze sobą przywieźli. Znaczną część przywiezionych towarów sprzedali umówionym osobom, a pozostałą część osobom przypadkowym, bez specjalnego zachwalania towaru.
Po załatwieniu swoich spraw udaliśmy się w drogę powrotną do domu. Nie skorzystaliśmy z piwiarni ani z szynków, ponieważ były one pełne ludzi. Musiały nam zatem wystarczyć smakołyki kupione w sklepie spożywczym, znajdującym się na rogu rzędu budynków przy ulicy Dubieńskiej, po przeciwnej stronie od Baszty Tatarskiej.
Wyjeżdżając z Ostroga jechaliśmy przez bardzo długą ulicę osiedla Bielmaż. Po lewej stronie towarzyszyła nam rzeka Wilia, a za nią klasztor w Międzyrzeczu (Meżyrycz). Dalej kierowaliśmy się na Luczyn i Derewiańcze Małe, by w końcu dotrzeć do Huciska.
Wracając do domu, znów spotkaliśmy terkoczące wozy i gromady ludzi powracających z targu z workami i koszykami na plecach. Spotkaliśmy też trzech leżących na trawie mężczyzn, którzy byli bardzo pijani. Pamiętam, że ktoś wracający z Ostroga wrzucił jednego z nich na swoją furmankę i powiózł do domu. Na widok tego człowieka wrzucanego na furmankę, urządziłam spazmatyczny płacz, ponieważ myślałam, że jest on chory, a ludzie tak źle go traktują. Nie znałam wówczas pojęcia „pijany".
Pamiętam, że po powrocie do domu byłam bardzo zmęczona, a że było blisko wieczora, nie wychodziłam już w tym dniu na dwór. Zapowiedziałam domownikom, że na targ już nigdy więcej nie pojadę, bo jeszcze nigdy nie byłam tak zmęczona, a poza tym wolę ciszę Huciska niż wrzaski Ostroga.
Dożynki
Tylko raz uczestniczyłam w hucznie obchodzonych dożynkach, które odbywały się w Zdołbunowie. Pojechałam tam któregoś razu wraz z rodzicami. Przenocowaliśmy u Pana Danielewskiego, którego imienia nie pamiętam- kuzyna mojego taty, będącego naczelnikiem towarowej stacji kolejowej w tej miejscowości. Następnego dnia ja z rodzicami, Pan Danielewski z żoną oraz z ich córką Janiną (nauczycielką) i jej mężem, udaliśmy się na stadion sportowy, gdzie organizowano powiatowe dożynki.
Na trybunie zasiadali ludzie reprezentujący miejscowe władze. Kolorowy korowód przedstawicieli wszystkich wiosek powiatu, idąc ku trybunie, niósł pięknie ustrojone wieńce uplecione z kłosów. Piękne stroje i rozwiewane przez wiatr pęki kolorowych wstążek, robiły na mnie ogromne wrażenie. Po zakończeniu przemarszu odbywało się wręczanie wieńców staroście, czemu towarzyszyło śpiewanie okolicznościowych pieśni.
Potem, po żwirowej bieżni boiska, jechały przystrojone wozy, które wiozły snopy zbóż, kwiaty, warzywa, w tym ogromne, żółte dynie, które nazywano tam harbuzami. Każda wioska czyniła starania, by to jej wóz był najładniej przystrojony. Po tej paradzie wygłoszono okolicznościowe przemówienia.
Po części oficjalnej obchodów dożynkowych wszyscy zebrani kierowali się do beczek z piwem „z Kwasiłowa”, które ustawione były w kilku punktach wokół boiska (nie przypominam sobie, by sprzedawano wówczas piwo w butelkach). Na miejscu można też było kupić coś do zjedzenia i napić się smacznej lemoniady. Utkwiło mi również w pamięci, że tego dnia śpiewano i tańczono na trawie boiska aż do zmierzchu.
Późnym wieczorem Pan Danielewski zabrał nas ze stadionu do siebie, do domu, na kolejny nocleg. Pomimo tego, iż gospodarze mieszkali na stacji kolejowej i nie było tam dogodnych warunków noclegowych, to czas spędzony pod ich dachem wspominam jako bardzo przyjemny. Do dnia dzisiejszego prześladuje mnie niesamowicie piękny zapach budyniu, jakim mnie wtedy poczęstowali gospodarze. Przy okazji wspomnę, że kiedy Janka Danielewska, przyjeżdżała do nas później ze swym mężem na letnie wakacje, to zawsze takiego budyniu przywoziła nam ogromne ilości. Jego zapachu ani smaku nigdy w życiu nie spotkałam więcej.
Kolejnego dnia beztrosko odjechaliśmy do domu.Za beztroskę uważam to, że ówczesne życie mojej najbliższej rodziny pozbawione było pośpiechu, zobowiązań i stresów. Było inne i bardziej zamożniejsze niż to, w obecnych czasach. Jako rodzina mogliśmy wszyscy wyjechać z domu, nawet na kilka dni, pozostając przy tym spokojnymi i pewnymi, że wszelkie obowiązki domowe zostaną należycie wypełnione przez zatrudnionych u nas Walaszków.
W kościele
W niedziele i święta jeździliśmy wozem, a zimą sańmi, aż 15 km na sumę do parafialnego kościoła pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Ostrogu.
Z okresu przedwojennego pamiętam ołtarz główny i ołtarze boczne przystrojone żywymi kwiatami oraz chorągwie kościelne ozdobione kwiatami sztucznymi. Wszystkie ławki były zawsze wypełnione po brzegi, najczęściej siedzieli w nich starsi ludzie
z modlitewnikami w rękach.
Gdy po dotarciu do Ostroga, pozostawało nam trochę czasu do momentu rozpoczęcia mszy, zwykle spacerowaliśmy wokół kościoła lub staliśmy przed nim rozmawiając między sobą i obserwując przybywające osoby. Gdy staliśmy przed kościołem, to widzieliśmy jak nadchodzili różni ludzie, ale co ciekawe nie było widać wśród nich osób starszych. Jak się okazało, oni przychodzili do kościoła najwcześniej, zajmowali swoje miejsca w ławkach i śpiewali nabożne pieśni. W następnej kolejności do kościoła wchodziły pospiesznie dzieci, zazwyczaj po kilkoro, przeważnie w jasnych ubrankach i w różnych bucikach, ale zdarzały się też dzieci
z bosymi nóżkami. Dzieci również zawsze stawały lub siadały na tym samym miejscu. Niektóre z nich były z rodzicami, podobnie jak ja. Moja rodzina miała zwyczaj stawać przy ołtarzu św. Antoniego, a ja dzięki temu mogłam tam przykucnąć, albo usiąść na klęczniku, który stał obok. Na końcu do kościoła wchodziły wystrojone starsze dziewczęta, a po nich w ostatniej chwili, wpadali grupkami starsi chłopcy.
W kościele zawsze było bardzo ciasno. Tylko środkiem kościoła utworzone było bardzo wąskie przejście dla księdza. Ponieważ ludzie nie mieścili się w kościele, dlatego też wielu z nich stało na zewnątrz.
W czasie mszy licznie zgromadzeni wierni bardzo głośno śpiewali pieśni nabożne. Wśród tego potężnego śpiewu wyróżnić można było drżący głos starszych kobiet. Gdy spytałam rodziców dlaczego ludzie tak głośno śpiewają, usłyszałam, że w ten sposób dziękują Bogu za dotychczasową pomyślność w ich pracy i życiu oraz proszą Boga o dalszą pomoc, wytrwałość i błogosławieństwo.
Po zakończeniu nabożeństwa wszyscy wychodzili z kościoła. My zazwyczaj wychodziliśmy jako jedni z ostatnich. Ludziom nie spieszyło się w tym dniu do domu. Wszyscy stali i rozmawiali ze znajomymi. Pamiętam, różne grupki rozmawiających. Mężczyźni zgrupowani w jednym miejscu prowadzili głośne dyskusje, kobiety stały oddzielnie gromadami w innym miejscu i rozmawiały na interesujące je tematy, podobnie było z młodzieżą. Często odrębną grupę stanowiły skupiska całych rodzin.
Moi rodzice najczęściej tworzyli grupę rozmawiających: z Dobrzańskimi, Konachiewiczami, Wiercińskimi, Przewłockimi. Do grupy tej często dołączali się też inni parafianie, od czasu do czasu także Danielewscy ze Zdołbunowa, jeśli po sumie zamierzali jechać do nas, do Huciska w odwiedziny. Rozmowy pod kościołem trwały długo, wydaje mi się, że nawet do godziny czasu.
Ponieważ do kościoła w Ostrogu mieliśmy aż 15 km, dlatego w niektóre niedziele tata woził mnie na rowerze do kościoła
w Kuniowie, oddalonego od Huciska o około 8 km. Razu pewnego jadąc do Kuniowa wjechaliśmy na uszkodzony most pod Nowomalinem. Nie wiedzieliśmy, że jest on w końcowym odcinku całkowicie zniszczony. Ponieważ nie mieliśmy możliwości przejazdu, tata zdjął mnie z wysokości, potem zdjął również rower, no i udaliśmy się do kościoła, do którego od mostu było już bardzo blisko. Droga powrotna była podobna.
Jeżeli była brzydka pogoda, zamiast jechać do kościoła, chodziliśmy modlić się pod krzyż, stojący u podnóża naszej góry. Tutaj bowiem, raz w tygodniu, po południu przyjeżdżał ksiądz z Ostroga i odprawiał mszę świętą. Wtedy koło krzyża ustawiano stolik, na którym umieszczano bukiet kwiatów i Biblię. Wokół krzyża gromadziła się ludność polska z Huciska i okolicznych wsi. Przychodzili także miejscowi prawosławni.
Odpusty
Pamiętam jak rodzice zabierali mnie ze sobą na odpusty do pobliskich parafii: w Ostrogu, Kuniowie, Zdołbunowie i Tajkurach. Widziałam tam tysiące zjeżdżających się ludzi, którzy formowali się w niewyobrażalnie długie procesje. Pamiętam wiele kramów rozstawionych na placach przykościelnych oraz na sąsiadujących z tymi placami ulicach. Na kramach tych sprzedawano kolorowe różności przyciągające mój wzrok. Były tam m.in. medaliki, obrazki świętych, gliniane gwizdki, różańce, książeczki do nabożeństwa, łańcuszki, dziecięce zegarki, laleczki, pajace na sznurku, figurki świętych, okropne jak dla mnie oleodruki świętych, czyli nadruki chromolitograficzne na płótnie lub innym materiale, mające naśladować malowidło olejne. Sprzedawano też bardzo pachnące bułeczki, precelki i kolorowe cukierki.
Po mszy wszyscy bawili się do wieczora. Dzieci spędzały czas na huśtawkach i karuzelach, dorośli zaś tańczyli na specjalnie ułożonych do tego celu podestach z desek oraz gromadzili się przy beczkach z piwem „z Kwasiłowa”. Przygrywające wtedy orkiestry były zupełnie inne niż te w obecnych czasach. Często wystarczył tylko jeden akordeonista, by zapewnić wszystkim wspaniałą zabawę. Nie przypominam sobie również żadnych awantur i bójek.
Tradycje świąteczne
Z dzieciństwa w Hucisku pamiętam, że Wigilia ze względu na swą obrzędowość, zawsze była dla mojej rodziny dniem bardzo ważnym. Stary obyczaj dzielenia się opłatkiem, zasiadania do postnej Wieczerzy Wigilijnej oraz śpiewanie kolęd, powodował scalanie naszej rodziny. Przy tym pozostała w moich wspomnieniach atmosfera tajemniczości oraz liczne niezwykłe zapachy, które już na kilka dni przed Wigilią i Bożym Narodzeniem wypełniały mój dom rodzinny. Atmosfera ta kojarzyła mi się z czymś bardzo miłym i ciepłym.
Chętnie przywołuję z pamięci swojego tatę, który zawsze pilnował porządku i tradycji dotyczących zarówno Świąt Bożego Narodzenia jak i Świąt Wielkanocnych, które mają wiele cech wspólnych i podkreślają nasz narodowy charakter, naszą polską serdeczność, pobożność, dzięki którym to religia i obyczaj przenikają się wzajemnie.
Najbardziej oczekiwanymi świętami w naszym domu było Boże Narodzenie. Przygotowania do tych świąt rozpoczynano już, kiedy kasztany zaczynały tracić liście. Najpierw gromadzono wstążeczki i papier do pakowania prezentów, błyszczące papierki, różnokolorowe bibułki, nici, sznureczki, druciki, słomki cięte na kilkucentymetrowe cząstki, pudełka po zapałkach, wydmuszki na koguciki, piórka, orzechy.
Następnie pojawiał się w naszym domu adwentowy wieniec ze świerkowych gałązek, przystrojony szyszkami. Umocowywano go na drzwiach dużego pokoju. Wtedy dopiero rozpoczynano wielkie porządki.
Tydzień przed świętami cały dom lśnił czystością. Podłogi w pokojach pachniały pastą, a klepisko w sieni i kuchni było odświeżone jasnym piaskiem. Przystępowano do pieczenia ciast i przygotowywania różnych potraw. Tuż przed Wigilią prowadzono tylko wykończeniowe prace porządkowe.
W związku z przygotowaniami do świąt, każdemu członkowi rodziny przydzielano jakieś obowiązki. Mama krzątała się w kuchni. Do obowiązków mojego taty w dniu wigilijnym należało między innymi ustawianie snopka zboża w kącie pokoju (robił to już z samego rana), ułożenie garści siana na stole pod białym obrusem, przywiezienie z lasu ładnego drzewka na choinkę, które zawsze sięgało do sufitu i przystrojenie go wraz ze mną zabawkami wykonanymi wcześniej takimi jak: pawie oczka, wisiorki ze słomy i bibułki kolorowej, bibułkowo-słomkowe łańcuchy, łańcuchy zrobione z kolorowych kółek, koszyczki wykonane z plecionek wycinankowych albo z pudełek po zapałkach, które ozdobione były bibułkowymi falbankami. Zawieszano też jeżyki i kule bibułkowe, które zastępowały obecne bombki oraz orzechy pozawijane w pazłotka, jabłka, ciastka z dziurką. Na czubku drzewka upięta była gwiazda, a na gałęziach umocowano na drucikach świeczki. Choinka zawsze była przepiękna, a wiszące na niej ozdoby, różniły się od ozdób stosowanych w dzisiejszych czasach tym, że wszystkie były wykonane własnoręcznie przez domowników. Choinka wnosiła do naszego domu nastrój spokoju, szczęścia i radości.
Oprócz choinki i snopka zboża ustawionego w pokoju, odświętnego charakteru nadawały naszemu domowi świąteczne kompozycje, które przygotowywała mama, np. bukiet jemioły z kokardą w szklanym wazonie, kompozycja jedliny z owocami i świecą, owoce
z wbitymi w nie goździkami według jakiegoś wzoru. Na środku stołu przykrytego białym obrusem, ustawiano grubą świecę, wbitą w otwór wydrążony w jabłku ustawionym na małym talerzyku. Jabłko pełniło tu rolę świecznika.
Na świątecznym stole zawsze ustawiano dodatkowe nakrycie dla kogoś, kto mógł ewentualnie nadejść, szukając wsparcia. Zawsze podawano minimum dwanaście potraw. Do dnia dzisiejszego zapamiętałam niektóre z nich: zupa grzybowa z łazankami, barszcz
z grzybowymi uszkami, śledzie w oleju, śledzie w zalewie octowej z grzybami marynowanymi, pieczone ziemniaki, śledzie w sosie jabłkowo-cebulowo-śmietanowym, rolmopsy, karp w galarecie, karp smażony, kapusta z grzybami, groch z kapustą, pierogi z kapustą i grzybami, sałatka śledziowa. Jako potrawy deserowe podawano: kluski z makiem, kutię, kompot z suszu i ciasta.
Po całodniowym poście wszyscy byli wygłodniali. W napięciu wyglądałam z tatą przez okno i szukałam pierwszej gwiazdki na niebie. Z okrzykiem radości witałam pojawienie się jej. Wraz z pierwszą gwiazdką wszyscy zasiadaliśmy do stołu. Razem z nami do wigilijnego stołu zasiadała wdowa po moim dziadku Mieczysławie Dobrzańskim (macocha mojego taty) oraz jej dorosłe dzieci
tj. Kazimierz i Leontyna. W naszej katolickiej Wigilii 1942 r. uczestniczyło też, zatrudnione u nas ukraińskie małżeństwo tj. Pan Siuńko Walaszko z żoną, której imienia nie pamiętam.
Wieczerza Wigilijna przy zapalonej świecy poprzedzona była czytaniem fragmentu Pisma Świętego i wspólną modlitwą zgromadzonych. Łamanie się opłatkiem oraz składanie sobie życzeń świątecznych rozpoczynało spożywanie potraw specjalnie przygotowanych na tę Wieczerzę. Powoli i w skupieniu jedliśmy postne smakołyki. Nikomu z nas nie wolno było wstać od stołu. Tylko mama kursowała między stołem a kuchnią, przynosząc kolejne potrawy. Pani Walaszkowej, która na co dzień pracowała przy naszym gospodarstwie, podczas tej uroczystości zakazywano jakiejkolwiek pomocy podkreślając, że zasłużyła na odpoczynek i proszono ją o częstowanie się przygotowanymi potrawami.
Każdego roku w okresie świąt były i kolędy. Każdy śpiewał tak, jak potrafił najlepiej, ale babcia Józefa Gondek zawsze była nie do pokonania w tym względzie, gdyż miała piękny głos i duże umiejętności w bawieniu towarzystwa.
Wigilia 1942 roku była trochę inna niż poprzednie, ponieważ wymienione ukraińskie małżeństwo było z niewiadomych nam powodów bardzo smutne i małomówne. W pewnym momencie zauważyłam nawet, że kobieta niby nie płacze, ale łzy kapią jej
z oczu. Powiedziałam o tym mojej mamie na ucho, ale mama zbyła mnie odpowiedzią: „Każdy człowiek ma zawsze albo dobry, albo zły dzień. Zaśpiewaj kolędę, to pani się ucieszy”. Na te słowa wypowiedziane niby cicho, mąż płaczącej kobiety raptem poczerwieniał na twarzy i wyszedł do sieni. Za naszym gościem wyszedł do sieni mój dziadek Franciszek Gondek. Tam spytał: „...co się stało, czy pokłóciliście się z żoną?”. W odpowiedzi usłyszał: „Jak wiecie Franciszek, z żoną żyjemy w zgodzie, ale chyba to nasze ostatnie wspólne święta”. Na to dziadek: „A co, chcecie umierać? Jak coś wam dolega to zawiozę was do Ostrogą, a tam do lekarza jaki wam potrzebny. A może do Zdołbunowa, czy Równego?”. Na te słowa dziadek usłyszał: „Nie o to idzie. Nie mogę wam Franciszek powiedzieć całej prawdy”. W odpowiedzi dziadek dodał: „Jak nie możecie powiedzieć całej prawdy, to nie mówcie jej pół. To wasza sprawa. A teraz chodźcie do stołu”. Ruszając z miejsca nasz gość powiedział: „Choć nie mogę, ale niedługo wam powiem”.
Dalszy przebieg Wieczerzy Wigilijnej był normalny. Gdy jedliśmy już ciasta i popijaliśmy kompotem z suszu, usłyszeliśmy dźwięk dzwonka za oknem. Mając sześć lat, wierzyłam jeszcze w istnienie św. Mikołaja. Jakże byłam podekscytowana, gdy jak co roku, przyszedł do nas „najprawdziwszy z prawdziwych” św. Mikołajów. Urzekł mnie swoim gadaniem, a poza tym był chyba bardzo bogaty, ponieważ „przywiozły go do nas cztery renifery”. Najgorsze było to, że po przekazaniu prezentów i skosztowaniu świątecznych potraw, św. Mikołaj musiał szybko iść „do tych swoich reniferów”, których rodzice nie pozwolili mi zobaczyć przez okno.
Wielu wrażeń dostarczył mi tego wieczora prezent od św. Mikołaja, którym był pajac na sznurku i bardzo ładne naczynka dla lalek. Oprócz tego dostałam sweterek w kolorze niebieskim i dużo słodyczy. Pajac był większy i ładniejszy od tego, którego posiadałam już wcześniej. Nie mogłam się jednak nadziwić, jak to możliwe, że św. Mikołaj zrobił taki sam sweterek, jaki robiła na drutach moja mama. W końcu sama sobie głośno wyjaśniłam, że święty, to wszystko widzi, podpatruje i wie co komu przynieść. Wszyscy goście oglądali otrzymane prezenty, było bardzo sympatycznie.
Po Wigilii na Pasterkę sańmi udali się: moi rodzice, ciocia Leontyna oraz małżeństwo ukraińskie. Pan Siuńko Walaszko powoził. Wszyscy ze względu na siarczysty mróz poprzykrywani byli skórami owczymi. To, że osoby prawosławne pojechały na Pasterkę katolicką, nie stanowiło w tamtych czasach żadnej sensacji.
W pierwszy dzień Świąt Bożego Narodzenia przed śniadaniem, zaczęłam głośno zastanawiać się nad problemem nurtującym Walaszków podczas Wieczerzy Wigilijnej. Powiedziałam: „Dlaczego Pani Walaszkowa mogła płakać i czy Pan Walaszko uciekł, bo też chciał płakać ?”. Na to dziadek odpowiedział niegrzecznie: „A ty to jesteś taka stara maleńka i wszystko zawsze chcesz wiedzieć. Zajęłabyś się pajacem i lalkami, a nie sprawami dorosłych”. Babcia kierując swoją wypowiedź do moich rodziców powiedziała:
„To wasze dziecko już od najmłodszych lat sprawia trudności w wychowaniu i trudno nią kierować jak dzieckiem, bo zawsze się wyłamuje i postępuje tak, jak powinna postąpić w dorosłości. Ja nie nadążam za nią z myśleniem”. Rodzice stali bez słowa,
a dziadek do nich skierował następne słowa: „To wasza wina, bo gdyby miała rodzeństwo, to przeszłaby wszystkie potrzebne stopnie od dzieciństwa do dorosłości. A jak rodzeństwa nie ma, to tylko się urodziła, a już dorosła, bo tylko nam towarzyszy
i podpatruje, i nasłuchuje”. Moi rodzice pełni szacunku do dziadków nic nie mówili, natomiast ja się rozpłakałam i powiedziałam: „To nie moja wina, że coś groźnego się wydarzy. Wczoraj płakali Walaszkowie, a kiedyś możemy płakać my”.
Tą wypowiedzią sprowokowałam dziadka do tego, że opowiedział nam cały przebieg jego rozmowy z Panem Walaszkiem w sieni. Każdy z rodziny coś dodał od siebie, a mama przyznała: „Jeżeli człowiek obiecał, że coś z czasem powie, to musi to być coś groźnego”. Mama uściskała mnie, a tata powiedział: „Cieszę się, że mam tak mądrą córeczkę”. Uskrzydlona tym gestem rodziców pomagałam przy noszeniu i rozkładaniu sztućców na stole. Byłam dumna, że wszyscy pozwalają mi pomagać, nawet groźny dziadek
i równie groźna babcia.
Kilka miesięcy później, kiedy rozpoczęła się rzeź wołyńska, wszyscy zrozumieliśmy łzy i tajemnicze zachowanie Walaszków.
W drugi dzień Świąt Bożego Narodzenia tata zorganizował kulig na kilka sań. Mocno opatuloną, mnie również dorośli zabrali ze sobą. W pięknych, zdobionych saniach pradziadka Feliksa siedzieliśmy przykryci owczymi skórami. Powoził Pan Walaszko. Zawsze towarzyszył nam przy tym dźwięk dzwonków doczepionych do uprzęży koni. Pojechaliśmy do Zdołbunowa, skąd zabraliśmy ze sobą rodzinę Danielewskich i przywieźliśmy do nas na wielkie obżarstwo.
Wieczór wigilijny 1942 roku miał swój właściwy obrzęd i podniosły nastrój. Jednak w roku 1943 Wigilię obchodziliśmy nie w Hucisku lecz w Ostrogu, po ucieczce od banderowców. Wigilia z roku 1943 niczym nie przypominała tej z Huciska, ponieważ mieliśmy tylko opłatek i ziemniaki z olejem. Na tyle tylko mogliśmy wówczas sobie pozwolić. Choinkę zastąpiła nam w Ostrogu symboliczna gałązka świerkowa, położona na parapecie okna, na którym lubiłam siedzieć, klęczeć i patrzeć na zupełnie puste podwórze, na którym nic nigdy się nie działo. Nie było prezentów, ani nawet stołu, przy którym moglibyśmy wygodnie usiąść.
Wiele miłego w moich wspomnieniach wiąże się ze Świętami Wielkiej Nocy. Po ponurym poście i żałobnym Wielkim Tygodniu nadchodziły niezwykle uroczyste i wesołe święta symbolizujące odrodzenie ducha. W moim domu ściśle przestrzegano przepisów postnych. Tłumaczono, że nie można niszczyć sobie zdrowia ciężkimi, tłustymi potrawami z przewagą mięsa. Organizm musi od nich odpocząć.
Zwyczaje związane z obchodem Świąt Wielkanocnych rozpoczynały się od Palmowej Niedzieli. Palmy w naszym domu robione były
z przyniesionych przez tatę gałązek leszczyny, wierzby, sosny lub jałowca oraz winorośli.
Cały Wielki Tydzień upływał pod znakiem przygotowań do Wielkiej Niedzieli. W Wielki Piątek odwiedzaliśmy groby w Ostrogu
i Kuniowie, składaliśmy datki na biednych, modliliśmy się i spotykaliśmy się ze znajomymi. Po powrocie z kościołów malowaliśmy jajka, jako symbol przebytego życia, które zgasło i tego nowego, które ma się zacząć.
Dowiedziałam się wtedy, że robienie pisanek związane jest z kamienowaniem Chrystusa. Pisanki zajmowały wiele miejsca w naszych zwyczajach wielkanocnych. Kur mieliśmy bardzo dużo, dlatego jaj na pisanki nie szczędzono. Wielka Sobota- to był dzień „święconego”. Rano pod kościołem święcono wodę i ogień, a po południu w wioskach święcono pokarmy w świetlicach lub domach prywatnych (mieszkańcy Huciska święcili pokarmy w kaplicy hrabiego Dowgiałły w Nowomalinie). Pamiętam, że ksiądz był zawsze proszony do naszego domu na święcenie. Na świątecznym stole, przykrytym śnieżnobiałym obrusem, centralne miejsce zajmował baranek z narodową chorągiewką, stojący na zielonym zbożu. Obok stała wielka misa ze stosem różnobarwnych pisanek, dalej taca ze stosem kiełbas skręconych w pierścienie, pieczone mięsiwo, drób nadziewany, pasztety. Zdobił je zielony barwinek. Były też kołacze, baby lukrowane, mazurki, różne ciasta i owoce oraz wino w gąsiorach. Obok tych różności ustawiano wiklinowy, dość duży kosz ze święconką, przykryty serwetką wykonaną przez moją mamę. Ściany przyozdabiane były świerkowymi gałązkami, które dawały miłą woń. Było co oglądać, podziwiać i jeść.
Wielką Sobotę kończyła rezurekcja przeważnie w Kuniowie. Jeździli na nią z mojego domu tylko niektórzy dorośli.
Po niej było Wielkie Śniadanie, wielkie obżarstwo, a po nim organizowano różne zabawy. Polegały one na przykład na uderzeniu pisanką o pisankę (kto stłukł pisankę przeciwnika, wygrywał cały zapas jego pisanek), rzucaniu do siebie pisanek (kto złapał- zatrzymywał sobie pisankę przeciwnika, kto stłukł, oddawał swoją całą). Pamiętam, że pisanki zakopywano też w ziemi, ale tak, abym ja mogła je znaleźć i przynieść do domu. W nagrodę dostawałam słodycze. Pisanki służyły też do wykupienia się przed oblewaniem. Były też one ulubionym podarunkiem wielkanocnym.
Wielka Niedziela upływała na ogół w rodzinnym gronie. Dopiero Poniedziałek Wielkanocny był dniem składania wizyt sąsiadom
i znajomym. W tym dniu mężczyźni oblewali wodą kobiety. Młodzież i dorośli chodzili z kogutkiem i zbierali podarunki za śpiewy
i powinszowania.
W Hucisku, bardzo uroczyście obchodziliśmy również Zielone Święta. Te święta były u nas naprawdę zielone. Dom strojono gałązkami, stawiano młode brzózki po obu stronach drzwi. Podłogi pokoi wyścielano tatarakiem, którego naręcza przywoził mój tata z Nowomalina, gdzie znajdował się staw o blisko 3 km długości i który był zarośnięty sitowiem i tatarakiem. Na stołach stały zawsze bukiety kaczeńców.
Szkoła w Hucisku
Wiedzę o oświacie na Wołyniu i o szkole w Hucisku znam głównie z opowiadań mojego wujka Piotra Marka, który był ostatnim nauczycielem szkoły w Hucisku oraz z listów i opowiadań mojego stryjka Władysława Dobrzańskiego. O szkole w Hucisku opowiadał mi również Pan Władysław Galimski, który jeszcze przed II wojną światową był uczniem tejże szkoły.
W 1921 r. we wszystkich wioskach Wołynia powstały polskie szkoły czteroklasowe. Dzieci uczęszczały do nich rano, a starsi wieczorami uczyli się tam podpisywać. Prowadzenie szkół w tamtych czasach było niezmiernie skomplikowane, gdyż brakowało lokali, książek, urządzeń szkolnych, a przede wszystkim nauczycieli oraz funduszy.
Szkoła przed drugą wojną światową dzieliła się na następujące stopnie organizacyjne:
- Szkoła powszechna-trzy stopnie organizacyjne:
-I stopnia- 4-klasowa (I-IV)
-II stopnia- 6-klasowa (I-VI)
-III stopnia- 7-klasowa (I-VII) - Gimnazjum
-4 lata po klasie VI (klasy VII, VIII, IX, X)
-3 lata po klasie VII (klasy VIII, IX, X)
Po gimnazjum uzyskiwano maturę małą. Absolwenci szkoły powszechnej III stopnia organizacyjnego byli przyjmowani od razu do drugiej klasy gimnazjum. - Liceum ogólnokształcące- nauka w liceum trwała dwa lata (klasy XI, XII) i kończyła się maturą dużą, po której uczeń mógł iść na studia wyższe.
Po ukończeniu czteroklasowej szkoły w Hucisku (w której nauczał tylko jeden nauczyciel), uczniowie decydujący się na dalszą naukę, uczęszczali do starszych klas szkoły powszechnej w Nowomalinie (tam zatrudnionych było już kilku nauczycieli). Odległość z Huciska do Nowomalina (ok. 1,5 km) pokonywali oni pieszo lub na rowerach. W nowomalińskiej szkole (oraz w Lachowie) pracował również Piotr Marek- nauczyciel ze szkoły w Hucisku, gdyż jako nauczyciel grający na skrzypcach, w razie potrzeby zastępował w tych szkołach urlopowanych nauczycieli śpiewu.
Piotr Marek- ostatni nauczyciel szkoły powszechnej w Hucisku (1939 r.)
Siedmioklasowa szkoła dawała podstawowy zakres wykształcenia i przygotowywała do dalszej nauki w szkole rzemieślniczej.
Nauczycielami w szkołach na ziemi wołyńskiej byli specjalnie dobrani i przygotowani nauczyciele z Polski centralnej, którzy wykazali się dobrym rozeznaniem co do miejscowych zwyczajów oraz tradycji świątecznych i rodzinnych. Nauczyciele ci, musieli być również przygotowani do inicjowania i organizowania życia społeczności wiejskiej.
Jednoosobowa obsada nauczycielska szkoły w Hucisku, wymagała od nauczyciela wszechstronnych uzdolnień do nauczania: polskiego, rachunków, przyrody, śpiewu, rysunków, robót ręcznych, gimnastyki, kaligrafii oraz posługiwania się co najmniej jednym instrumentem muzycznym.
Mój wujek Piotr Marek (pochodzący z Chwałowic koło Radomia) spełniał wszystkie z wyznaczonych warunków do pracy miejscowego nauczyciela, w tym również potrafił grać na skrzypcach. Dnia 01.04.1939 r. otrzymał on nakaz pracy nauczycielskiej i skierowany został na Wołyń do wsi Hucisko, gm. Nowomalin, pow. Zdołbunów.
W Hucisku brakowało odpowiedniego pomieszczenia, które można byłoby przeznaczyć na szkołą. Dlatego też lekcje odbywały się
w wynajętym pomieszczeniu domu miejscowego gospodarza o nazwisku Wasilewski. W szkole tej nauka odbywała się w klasach łączonych, na dwie zmiany. Przed południem łączono klasę trzecią i czwartą (by dzieci mogły pomóc w pracy domownikom), a po południu łączono klasę pierwszą i drugą. W klasie uczniowie siedzieli w dwóch rzędach. W jednym rzędzie jedna klasa, a w drugim rzędzie druga klasa. W czasie gdy jedna klasa miała zajęcia ciche, druga klasa pracowała głośno.
W szkole brakowało odpowiednich mebli, materiałów poglądowych i podręczników do nauki języka polskiego.
Innym problemem szkoły w Hucisku była niska frekwencja uczniów. Niektórzy rodzice nie posyłali dzieci do szkoły w czasie polowych prac wiosennych i jesiennych. Dlatego niektóre dzieci uczęszczały do szkoły tylko zimą.
Do szkoły w Hucisku uczęszczały także niektóre dzieci z sąsiednich miejscowości np. z Derewiańcza Małego czy z Jełomalina.
Mój stryjek Władysław Dobrzański, który jako dziecko uczęszczał do szkoły w Hucisku wspominał mi, że chodził do niej pieszo 4 km w jedną stronę od gajówki w Zalesiu. Droga, którą pokonywał, była mało uczęszczana i biegła przez las.
W jednym z listów skierowanych do mnie, stryjek Władysław Dobrzański napisał: „…Czasem tylko ojciec lub nasz służący dojeżdżał
w razie potrzeby od gajówki do własności mojego ojca w Hucisku”.
Do szkoły nikt i nigdy stryjka nie odwoził. Musiał sam pokonywać tę drogę przez ogromne zaspy i to nawet podczas zamieci.
Ze względu na uciążliwości związane z pokonywaniem dalekiej drogi i bardzo mroźną zimą, zaczął uczęszczać do szkoły z rocznym opóźnieniem. W związku z tym został zakwaterowany u swojego stryja w Hucisku. Zakwaterowanie to tłumaczyło się tym, że ośmioletnie dziecko nie mogło samo chodzić codziennie do szkoły i ze szkoły leśną, wąską i przez nikogo nieużytkowaną drogą.
Od stryjka dowiedziałam się również, że nauczycielem w Hucisku był wówczas mężczyzna o nazwisku Czudziak. Do drugiej klasy szkoły powszechnej stryjek uczęszczał we wsi Biełaszów (mieszkał wówczas u siostry Leontyny). Kierownikiem szkoły w Biełaszowie był wtedy Pan Wais pochodzący z Częstochowy.
Od Pana Władysława Galimskiego, poznałam z kolei nazwisko innego nauczyciela szkoły w Hucisku, którym był Pan Wąs.
Z opowiadań mojego wujka Piotra Marka wiem, że lekcje w szkole w Hucisku zawsze rozpoczynano i kończono modlitwą w dwóch językach: polskim i ukraińskim, ze względu na to, że do poszczególnych klas uczęszczały zarówno dzieci polskie jak i ukraińskie. Wujek nie znał języka ukraińskiego, dlatego musiał dokształcać się w tej dziedzinie. Języka uczył się sam. Uczęszczał także na letnie kursy językowe w Zdołbunowie.
Modlitwa przed lekcjami w Hucisku:
„Duchu święty, który oświecasz serca i umysły nasze,
dodaj nam otuchy i zdolności,
aby ta nauka była pożytkiem doczesnym i wiecznym
przez Chrystusa Pana naszego. Amen”.
Po zakończonych lekcjach odmawiano modlitwę dziękczynną, a po niej uczniowie szli do domu.
Kaligrafii, czyli nauki pięknego pisania, wujek nauczał w specjalnych zeszytach z ukośnymi liniami określającymi pochylenie literek. Na gimnastykę chodził z uczniami na polanę znajdującą się na brzegu pobliskiego lasu. Zimą uczniowie zjeżdżali na sankach ze zbocza wzgórza, na którym rozciągała się wieś, do jaru, gdzie stał krzyż i gdzie była budowana nowa szkoła.
Piotr Marek organizował również życie kulturalno-oświatowe Huciska. Ponieważ potrafił grać na skrzypcach, przygrywał małej grupce uczniów, którzy przy różnych okazjach występowali publicznie. Dzieci śpiewały różne pieśni, związane tematycznie
z obchodzonymi uroczystościami. Sama pamiętam organizowane w ramach działalności szkoły różne inscenizacje np. jasełka, konkursy recytacji wierszyków i wystawy prac uczniowskich.
Mój wujek, jako nauczyciel szkoły w Hucisku, doglądał wraz z sołtysem Wierzbickim oraz kilkoma innymi mieszkańcami wsi, robót przy budowie nowej szkoły. Wiadomym jest mi, że nowa szkoła była budowana dzięki składkom pieniężnym mieszkańców Huciska
i innych miejscowości, które należały do rejonu tejże szkoły. Skromnej dotacji finansowej udzielił też hrabia Dowgiałło, który dodatkowo podarował szkole drewno ze swojego lasu. Ze względu na wybuch II wojny światowej nowa szkoła w Hucisku nigdy nie została oddana do użytku.
Piotr Marek, przez cały czas swojego pobytu na Wołyniu nie wyjeżdżał w swoje rodzinne strony do Chwałowic, ponieważ był nauczycielem nadzwyczaj zapracowanym zawodowo i społecznie. Poza tym ówczesne połączenia komunikacyjne temu nie sprzyjały. Korespondencję i prasę otrzymywał raz na dwa tygodnie lub raz w miesiącu, a więc tylko wtedy, kiedy sołtys Wierzbicki jechał na posiedzenia gminne i przywoził wiadomości ze świata. Zdarzało się też, że wujek sam jeździł do Nowomalina na rowerze, zimą woził go tam na saniach rodzinny parobek. Czasami wyjeżdżał on także na konferencje nauczycielskie do Nowomalina i Zdołbunowa. Razu pewnego po takiej konferencji kupił dla szkoły, za własne pieniądze, dwie piłki i dwie skakanki. By zachęcić uczniów do regularnego chodzenia do szkoły oraz do aktywności podczas zajęć lekcyjnych, często za własne pieniądze kupował zeszyty, ołówki, gumki, linijki, kolorowe książeczki i wręczał je wyróżniającym się uczniom. Któregoś razu, przekazał też szkole własne sanki.
Piotr Marek bardzo mocno angażował się w działalność oświatowo-wychowawczą. Swoim uczniom organizował szkolne wycieczki edukacyjne: do Ostroga, Zdołbunowa i Dubna. Dzięki temu przybliżał im znaczenie pojęć: historia, przeszłość, zamek, ruiny, baszta, miasto, kościół, cerkiew, kolej żelazna itp. Zimą organizował kuligi: do Nowomalina, Buszczy, Zalesia, Dermania i do leśniczówki na pograniczu Wierzchowa i Toczewik. Organizował również akcje gromadzenia pokarmu dla ptaków na zimę, a następnie dokarmiał je wraz z uczniami.
Przy każdej okazji Piotr Marek uczył dzieci form grzecznościowych. Nadzorował zachowanie uczniów nie tylko w szkole, ale i poza szkołą. Uczeń bez opieki nie mógł przebywać poza domem- w zimie po godzinie 20ºº, a po godzinie 22ºº- latem. Rodzice uczniów interesowali się postępami w nauce i zachowaniem swoich dzieci młodszych i starszych, pomimo iż byli bardzo obciążeni ciężką pracą na roli. Dla uczniów i rodziców wygłaszał pogadanki na temat korzyści wynikających z chodzenia do szkoły, na temat czystości, itp. Prowadził również kursy rolnicze dla rolników.
Piotr Marek był „duszą” oświaty, kultury i rozrywki w Hucisku. Nigdy nie wyliczał, ile godzin pracował dodatkowo i od nikogo nie żądał dodatkowej zapłaty.
Wujek Piotr Marek często zabierał mnie ze sobą do szkoły, gdzie pozwalał mi przyglądać się prowadzonym przez niego lekcjom. Bardzo to lubiłam. Mimo że nie byłam jeszcze uczennicą, mogłam usiąść w szkolnej ławce. By nikomu nie przeszkadzać siedziałam cichutko i coś sobie rysowałam. Wujek uczył mnie wielu wierszyków. Najbardziej zapamiętałam ten, który dał moim rodzicom, zapisany na kartce, by mogli go ze mną lepiej utrwalić. Wierszyk ten miałam wygłosić w czasie jakiejś uroczystości w świetlicy, za organizację której odpowiedzialny był wujek Piotr. Wystąpiłam wówczas w sukience z falbankami, wykonanej z białej i czerwonej bibułki karbowanej. Pamiętam, że po występie wujek był ze mnie bardzo dumny. Oto wierszyk, o którym mowa:
„Ty ojczysta piękna mowo,
mowo przodków naszych droga,
pięknie brzmi twe każde słowo,
tyś skarb dany nam od Boga.
Drogie mi modlitwy słowa,
których matka mnie uczyła.
Miła sercu piosnka owa,
którą do snu mi nuciła.
Ojcze, matko, siostro, bracie,
ileż w słowach tych słodkości.
Wciąż je słyszysz w naszej chacie,
one uczą nas miłości.”
Wspólne życie Polaków i Ukraińców w Hucisku
Sięgając pamięcią do czasów mojego dzieciństwa przypominam sobie, że Polacy mieszkający w Hucisku bardzo dobrze żyli
z miejscowymi Ukraińcami. Łączyła ich przyjaźń i życzliwość. Byli bardzo zżyci ze sobą. Zapraszali się wzajemnie na różne gościny: m.in. wesela, chrzciny i wspólne zabawy. Żyli zgodnie po sąsiedzku, pomagali sobie bezinteresownie w razie potrzeby.
Doskonale zapamiętałam wizytę Ukrainki, Pani Chołodiukowej, która z wielką rozpaczą wpadła do naszego domu z prośbą o pomoc, ponieważ jej syn Bora, chłopiec wówczas kilkunastoletni, wypił wrzątek i poparzył sobie nim jamę ustną i przełyk. Moja mama natychmiast wysłała do Ostroga naszego pracownika, który pojechał na koniu do tamtejszej apteki. Kiedy człowiek ten wrócił
z lekami, wtedy obydwie z moją mamą poszłyśmy ścieżką pod górę do Chołodiuków, by zanieść wyczekiwane medykamenty. Bora zapłakany leżał w łóżku. Przez kilka dni stosował przyniesione przez nas leki, które na szczęście mu pomogły.
Polacy i Ukraińcy również razem chodzili do szkoły. Na przykład Władysław Dobrzański chodził do polskiej szkoły najpierw w Hucisku, a potem (od drugiej klasy) w Biełaszowie, razem z Ukrainką Teklą Liszczenko, córką Iwana Liszczenki, który był bardzo dobrym kolegą mojego dziadka Franciszka Gondka. Stryjek mój uczęszczał również z Ukraińcami do polskiej szkoły średniej w Ostrogu im. Marii Konopnickiej.
W roku 2005 (po mojej wizycie w rodzinnych stronach na Wołyniu) złożyłam wizytę mojemu stryjkowi- Władysławowi Dobrzańskiego zamieszkałemu w Krakowie. Opowiedziałam mu o mojej wyprawie i moim spotkaniu m.in. z Ukrainką Teklą Liszczenko. Pięknym wspomnieniom nie było wówczas końca. Ileż nasłuchałam się od stryjka dobrego o Pani Tekli Liszczenko, o tym jaka była ładna, a jaka była dobra, a jaka była mądra, jak się stryjek podkochiwał w Tekli, kiedy był uczniem IV klasy szkoły powszechnej w Biełaszowie. Brak słów. Stryjek opowiadał też wiele dobrego o innej Ukraince- żonie Pana Siuńka Walaszka, której imienia nie pamiętam (jej panieńskie nazwisko to Waleszczuk). Ona też chodziła do tej samej szkoły co stryjek. Nasłuchałam się
o tym, że była bardzo dobrą uczennicą, życzliwą i pomocną innym uczniom. Była bardzo rozsądna i lubiana przez wszystkich. Miło było słuchać tych wspomnień.
Polacy i Ukraińcy odwiedzali się wzajemnie w swoich domach. Ukraińcy uznawali święta polskie, a Polacy świętowali święta ukraińskie. Nie pracowali wtedy w polu, podobnie czynili Ukraińcy, gdy świętowali Polacy. Jedni i drudzy znali i śpiewali wzajemnie, polskie i ukraińskie pieśni ludowe oraz kolędy. Zdarzało się, że Ukraińcy uczestniczyli we mszy w kościele rzymsko-katolickim, a Polacy modlili się w ich cerkwi, bo przecież mieliśmy jedną religię (choć w dwóch obrządkach) i jednego Boga.
Wielokrotnie słyszałam, że Polacy zwracali się do Ukraińców nie po polsku, tylko po ukraińsku, ponieważ wymagała tego miejscowa kultura. Ukraińcy również prowadzili rozmowy w języku polskim, którego uczyli się w polskich szkołach. Zawierano też wspólne małżeństwa.
W roku 1996 z najmilszymi wspomnieniami odwiedziłam Państwa Walaszków w Derewiańczu Małym. Towarzyszył mi wówczas mój cioteczny brat Stanisław Szafrański, syn Marii Dobrzańskiej z drugiego małżeństwa. Państwo Walaszkowie przyjęli nas nadzwyczaj sympatycznie. Pan Walaszko snuł wówczas wspomnienia ze swojej młodości. Opowiadał, że chciał się ożenić z córką Franciszka Gondka, ale nie otrzymał od niego na to zgody, bo ten twierdził, że nie wypada, żeby łączyła się katoliczka z prawosławnym.
Przejmujący smutek ogarnia mnie, gdy przypominam sobie czasy sprzed rzezi wołyńskiej, kiedy dwa narody: polski i ukraiński żyły obok siebie, w zgodzie i życzliwości, a następnie rok 1943, od którego Ukraińcy weszli na drogę straszliwej zbrodni dokonywanej na nas Polakach, stosując najokrutniejsze sposoby męki i zagłady narodu polskiego.
Dziś, kiedy sięgam pamięcią kilkadziesiąt lat wstecz, tak trudno mi uwierzyć, że z takiej polsko-ukraińskiej sielanki dojść mogło do tak przerażającej apokalipsy, do której doprowadzili banderowcy, zdegenerowani oprawcy rządni krwi polskiej. Te przerażające banderowskie postacie zmuszały wszystkich pozostałych Ukraińców do działań tak okrutnych, które dziś mogą się wydawać zupełnie nieprawdopodobnymi.
Choć prowadzona przeze mnie strona internetowa poświęcona jest w całości historii Dobrzańskich z Huciska, to dla potomnych pragnę dokonać krótkiej wzmianki o rodzinie, z której wywodziła się moja mama.
Gondkowie to rodzice mojej mamy Bronisławy z d. Gondek. Jej tata (czyli mój dziadek) to Franciszek Gondek, a jej mama (czyli moja babcia) to Józefa Gondek z d. Sudoł.
Moja babcia Józefa Gondek miała brata Piotra. Jej matka miała na imię Ewa, a ojciec nosił imię Stefan.
Matka mojego dziadka Franciszka Gondka (czyli moja prababcia), urodziła się we wsi Szynwałd na południowy-wschód od Tarnowa (gmina Skrzyszów, powiat Tarnów). Jej imię to Joanna, a panieńskie nazwisko to Plewanko.
Gondkowie i Sudołowie przybyli na Wołyń w drugiej połowie XIX w. Rodzice Józefy Gondek- Sudołowie (ojciec Stefan i matka Ewa) przybyli na Wołyń z Niska. Osiedlili się oni we wsi Hłupanin, gdzie 18.03.1893 r. urodziła się im córka Józefa, a później syn Piotr. Po latach Franciszek Gondek i Józefa z d. Sudoł pobrali się i zamieszkali w Chorowie, gdzie przyszły na świat ich dwie córki: Julia (ur. 11.01.1911 r.) i moja mama Bronisława (ur. 03. 01.1913 r. w Tajkurach).
W liście z dnia 08.12.2001 r. ciocia Julia Prochorowicz z. d. Gondek (z Wielkiej Brytanii) pisze do mnie: „Moi dziadkowie mówili, że przyjechali z kilkoma rodzinami na Wołyń, do wioski Chorów od Tarnowa. Na Wołyniu była bardzo żyzna ziemia i można było kupić, albo dostać od księcia każdą jej ilość. Ojciec mojego ojca Franciszka Gondka miał na imię Jan. Pochodził z Poręby Spytkowskiej, powiat Tarnów (dawniej). Poręba Spytkowska- 5 km na południowy- zachód od Brzeska”.
Mój dziadek Franciszek Gondek, w latach sześćdziesiątych XX w. powiedział do mnie: „Jak będziesz miała kiedyś czas, to pojedź do Poręby Spytkowskiej przysiółek Uszwica niedaleko Tarnowa. Zobaczysz skąd pochodził mój ojciec Jan Gondek".
Z powodu bardzo aktywnego trybu życia, prośbę dziadka zrealizowałam dopiero 08.08.2015r., gdy wracałam z synem i bratanicą ze Zjazdu w Dobrej k/Sanoka, w którym uczestniczyły osoby, których rodowe korzenie tkwią w Dobrej Szlacheckiej.
Podczas wizyty w Porębie Spytkowskiej szukaliśmy śladów po rodzinie Gondek. Odwiedziliśmy m.in. przepiękny kościół, podziwialiśmy drewnianą dzwonnicę z XVI w. Byliśmy również na miejscowym cmentarzu.
Ciekawe jest pochodzenie nazwy „Poręba Spytkowska”.
- Poręba- pochodzi od tego, że na tym terenie było dużo lasów, które zaczęto wyrębywać, a wycięcie w dawnych czasach nazywano „porębą”.
- Spytkowska- pochodzi od imienia założyciela miejscowości- Spytka z Melsztyna. Spytko z żoną Jagienką zamieszkali w tej wsi. Dla uczczenia Spytka z Melsztyna do Poręby dodano Spytkowska.
Jan Gondek (czyli mój pradziadek) po przybyciu na Wołyń, początkowo zamieszkał w Chorowie. W szybkim czasie dorobił się majątku. Na Wołyniu urodziło się mu dwunastu synów i jedna córka Waleria, urodzona jako trzynasta. Z tej dużej gromady dzieci, prawdopodobnie najdłużej przeżył mój dziadek Franciszek (ur. 04.10.1883 r. w Majówce, zm. 15. 11.1967 r. w Lublinie). Waleria (wraz z mężem- Adolfem Falkowskim) zmarła w dwudziestoleciu międzywojennym, zostawiając synów: Lucjana i Błażeja Falkowskich (Błażej był więziony w Ostaszkowie, zamordowany w Twerze, pochowany w Miednoje). W kilkanaście lat po II wojnie światowej w Żaganiu zmarł Stanisław Gondek. Zostawił po sobie dzieci: Władysława i Helenę (po mężu Wolska). Pragnę wspomnieć, że w 1940 roku, z rąk sowieckich ludobójców zginął rodzony brat mojego dziadka Franciszka- kapitan Zdzisław Gondek (ur. 26.09.1908 r.). Został on pochowany w Katyniu. Jest mi wiadomym, że z dużej gromady dzieci Jana Gondka, większość zmarła w dzieciństwie.