W lutym 1945 r. alianci w Jałcie uznali granicę polsko-sowiecką na Bugu, uczynili to bez udziału Polski. Stalin zarządził przesiedlenie kresowych Polaków do Polski na ziemie poniemieckie. W związku z tym ustalono terminy ewakuacji Polaków: z Ukrainy- do końca 1945 r., z Litwy- do czerwca 1946 r., z Białorusi- do połowy stycznia 1945 r.
Przesiedlenia Polaków określano pojęciem „repatriacja”, co miało oznaczać wielkie przemieszczenie ludności z terenów Polski wschodniej. Z mojego punktu widzenia repatriację należy traktować jako „wygnanie” w nieznane.
Z ksiąg repatriacyjnych wynika, że do kwietnia 1945r. na dobrowolną „ewakuację” zapisały się tylko jednostki. Natomiast od kwietnia na wyjazd zapisywało się dziennie po kilka tysięcy osób.
Podjęcie decyzji o wyjeździe z Wołynia nie było sprawą łatwą dla mojej rodziny. Choć dom nasz spalili Ukraińcy, nie wyobrażaliśmy sobie opuszczenia swoich rodzinnych stron. Wyjazd był jednak dla nas jedynym ratunkiem przed zagrożeniem ze strony ludobójców ukraińskich i NKWD grożącym nam wywiezieniem na Sybir w wypadku nie przyjęcia obywatelstwa sowieckiego. Pamiętam jak pewnego dnia, nasz dom w Ostrogu odwiedził funkcjonariusz NKWD. Wyjął z teczki kilka formularzy dowodów osobistych i oświadczył, że są to nasze paszporty, które należy wypełnić w języku rosyjskim i podpisać. Tłumaczył, że z powodu trwania wojny każdy człowiek musi posiadać takowy dokument. Moja rodzina podejrzewała, iż jest w tym jakiś podstęp i że wypełnienie oraz podpisanie tych dokumentów będzie oznaczało przyjęcie obywatelstwa sowieckiego, a także wyrzeczenie się obywatelstwa polskiego. Postanowiła zatem nie wypełniać tych formularzy i ich nie podpisywać. Oświadczyła też, że jeżeli tu, gdzie mieszkaliśmy dotychczas, nie ma już Polski, to chcemy wyjechać tam, gdzie ona jest. Funkcjonariusz NKWD, jako przedstawiciel władzy sowieckiej, dał mojej rodzinie 24 godziny na opuszczenie Ostroga i wyjazd do Polski, w przeciwnym razie zagroził wywiezieniem na Sybir. Tuż po odejściu sowieckiego urzędnika, mój dziadek i babcia poszli do urzędu tzw. horsowietu w Ostrogu i zgłosili chęć wyjazdu do Polski. Po powrocie do domu, spakowali rzeczy do zabrania. Następnie wszyscy (mama, babcia, dziadek i ja) udaliśmy się wynajętą furmanką na stację kolejową w Ożeninie, oddaloną od Ostroga o około 12 kilometrów.
Zima 1945 roku była mroźna i bardzo śnieżna. Dnia 19 lutego przed wieczorem wynajęty woźnica przywiózł moją rodzinę wraz z bagażami na stację kolejową w Ożeninie. Urzędnik kolei polecił nam wyładować bagaże przy budynku gospodarczym kolei, jak się później okazało zaadaptowanym na chwilowe potrzeby repatriantów, gdyż wagony, które miały nas zawieść do Polski nie były jeszcze podstawione i nieznany był nawet termin ich podstawienia.
Woźnica pomagał mojej rodzinie przy zdejmowaniu i ustawianiu bagaży. Dwa kufry ustawiono w małej odległości od siebie, a między nimi postawiono dwa krzesła. Powiązane części dwóch łóżek postawiono pod ścianą budynku tak, by stanowiły osłonę dla worków z żywnością. Nad bagażami umocowano brezentową pałatkę i dwa koce przymocowane do czterech kołków wysokości niskiego człowieka. Tym sposobem utworzono zadaszenie i powstało maleńkie pomieszczenie dla 2-3 osób. Dodatkowy koc i lniane radno (prześcieradło) stanowiły coś w rodzaju kotary. Krowę przywiązano do mniejszego kufra, ponieważ ten większy miał cztery kółka i istniało ryzyko, że przy silniejszym pociągnięciu może odjechać z miejsca. Pamiętam, że dziadek przykrył krowę moim kocykiem i nieprzemakalną płachtą, ponieważ miała ona stać pod gołym niebem, na mrozie i wietrze, w padającym śniegu.
Wszystkie nasze bagaże stały na placu z tyłu budynku, od strony toru kolejowego. Wejście do budynku znajdowało się po jego drugiej stronie. Wewnątrz budynku były tylko dwie izby. Na wprost od drzwi znajdowało się bardzo małe pomieszczenie bez podłogi, tylko z klepiskiem z gliny. Nie było ani ławy, ani krzeseł, ani światła, po prostu nic tam nie było. Na parapecie okna stała jedynie lampa naftowa lecz bez nafty. Druga izba pełniła funkcję biura w którym rezydował mężczyzna, który jak mi wiadomo zajmował się Polakami odjeżdżającymi do Polski. Widziałam, jak udzielał informacji i wypisywał jakieś dokumenty repatriantom. W dniu podstawienia pociągu towarowego dla przesiedleńców, człowiek ten, kierował rodziny do poszczególnych wagonów.
Na transport do Polski czekaliśmy aż dwa tygodnie. Chyba nigdy nie zapomnę, jak bardzo było mi wtedy zimno, jak bardzo byliśmy spragnieni, by zjeść coś ciepłego, czy choćby napić się gorącej wody. Na szczęście cała moja rodzina ubiorem swoim przygotowana była na taki ziąb. Dziadek miał długi, poniżej kolan, miodowego koloru kożuch barani z dużym wyłożonym kołnierzem, na nogach ciepłe filcowe walonki, na głowie czapkę ze skór owczych z nausznikami i grube rękawice. Babcia i mama miały na sobie czarne futra z karakuł, na głowach tzw. pilotki z angory, zasłaniające uszy, wiązane pod brodą, na nogach- wysokie, czarne, ocieplone wełną owczą buty i owcze rękawice. Ja miałam na sobie palto ze skórek króliczych- z wierzchu pokryte grubym materiałem, kołnierz owczy, na głowie pilotkę z angory, na rękach- owcze rękawice z jednym palcem i dodatkowo mufkę ze skórek króliczych, a na nogach grube walonki w białym kolorze.
Ponieważ w tamtych czasach nie stosowało się rajstop cienkich, zatem wszystkie trzy- babcia, mama i ja miałyśmy na nogach kolorowe, grube pończochy, które zrobiła moja mama na drutach, a do tego grube skarpetki, też z owczej wełny.
Zdawałoby się, że taki ubiór, powinien zapewnić nam ciepło. Było jednak inaczej. Ponieważ przez pełne dwa tygodnie nie jedliśmy nic ciepłego, a piliśmy tylko wodę ze śniegu rozpuszczonego w metalowym garnku, nad rozpalonym szczapem drewna, czuliśmy wszyscy przenikliwy ziąb. Najcieplejsze było tylko mleko od naszej krowy, które piliśmy bez cedzenia, bo nie było na to warunków.
Po wodę można było chodzić do okolicznych prywatnych domów, znajdujących się w pobliżu dworca kolejowego, jednak mojej rodzinie zabrakło na to odwagi. Mówili, że Ukraińcy wszyscy są tacy sami, bo jeśli dopuścili się rzezi na Polakach, należy ich unikać w obawie, by nas nie zamordowali.
Pamiętam, jak bardzo dłużyły się nam dni w oczekiwaniu na transport. Mama urozmaicała mi ten czas jak mogła. Każdego dnia wielokrotnie spacerowała ze mną wzdłuż pobliskiej dróżki. By choć trochę się ogrzać, urządzała mi zawody: podskoki, skoki na jednej nodze, wyścigi, rzuty gałkami śniegowymi. W zawodach tych obydwie brałyśmy udział. Pamiętam, że za każdym razem to ja wygrywałam, co mama tłumaczyła moją większą sprawnością. Po latach wiem jednak, że w ten sposób pragnęła mi dodać choć trochę otuchy.
Codzienne spacery w wielkim mrozie, stanowiły dla mnie średnią przyjemność, ale nigdy ich mamie nie odmawiałam. Wiedziałam, że w maleńkim pomieszczeniu kolejowej chatynki nie mogę tylko ja z mamą przesiadywać na jakimś tobołku, ale też babcia i dziadek, a po kilku dniach i inni przybyli tam ludzie. Choć nie było tutaj ogrzewania, ale zawsze to inaczej niż pod „gołym niebem”.
Pamiętam jeden ze spacerów, który dla mamy i dla mnie był szczególnie bolesny. Otóż pewnego dnia doszłyśmy z mamą do głównego budynku stacji kolejowej w Ożeninie. Weszłyśmy do jego wnętrza. Mama powiedziała do kasjerki, że czekamy na transport do Polski i spytała, czy możemy trochę postać w tym budynku, bo „dziecko zmarzło na dworze, a tutaj jest cieplej”. Usłyszałyśmy odpowiedź w języku ukraińskim: „Tutaj jest samostyjna Ukraina, a nie przytułek dla polskich dzieci. Wyjdźcie natychmiast”. Wyszłyśmy. Zrobiło nam się bardzo smutno i wstyd z powodu zaistniałej sytuacji. Nigdy już tam więcej nie chodziłyśmy. Mama powiedziała do mnie, że zaistniała sytuacja daje nam do zrozumienia, że w ludziach jest wiele zła. Pamiętam jak mówiła, że jedni ludzie są dobrzy, bo ze złem walczą, a inni zło uzewnętrzniają i są wtedy szczęśliwi, gdy kogoś ośmieszą, zabiją, zniszczą, wyrządzą krzywdę.
W ciągu dwóch tygodni wyczekiwania na transport, zdarzały się też niestety kilkakrotne próby kradzieży naszej krowy przywiązanej do kufra. Jednak dzięki czujności mojego dziadka i babci, którzy przez całe noce siedzieli na krzesłach w prowizorycznym namiocie i tylko drzemali, do kradzieży nie doszło. Wiem, że przez cztery ostatnie doby dziadek spał jedynie w ciągu dnia, gdyż nocami chodził w pobliżu krowy, pilnując jej i pozostałych rzeczy.
Przez dwa tygodnie uzbierało się na stacji bardzo dużo przesiedleńców.
Kiedy wreszcie podstawiono nam wagony (towarowe), okazało się, że stan ich jest katastrofalny, są bardzo brudne, z resztkami bydlęcych odchodów.
Załadunku naszego transportu dokonywano przez wiele godzin, podczas silnego wiatru ze śniegiem. Sprawdzanie obecności i dokumentów również trwało bardzo długo. Panował przerażający chaos. Ludzie krzyczeli, wzajemnie się nawoływali, słychać było płacz dzieci i kobiet, odgłosy zwierząt, śpiew patriotycznych i kościelnych pieśni.
Gdy wreszcie pociąg ruszył z Ożenina, wtedy ludzie w naszym wagonie zaczęli śpiewać: „Nie rzucim ziemi skąd nasz ród” oraz „Serdeczna Matko”. Rozległ się wtedy jeden wielki szloch. Ja również płakałam, choć nie bardzo wiedziałam dlaczego. Mama uspokajała mnie przez łzy. Ludzie spoglądali przez szpary w ścianach wagonu na polskie ziemie, które zmuszeni byli opuścić.
Ze stacji Ożenin wyjechaliśmy 6 marca 1945 r. Przy marcowym silnym mrozie i wietrze było nam bardzo zimno. Wreszcie pociąg ruszył. Jechał jednak tylko kilka minut i stanął w polu ponownie, bo sowieckie służby graniczne i urzędnicy NKWD przystąpili do kontroli wszystkich podróżnych. Należało pokazać posiadane dokumenty i bagaże. Moja rodzina musiała otworzyć im kufry i skrzynki, worki, torby, torebki, pokazać wszystko, nawet kieszenie. Kazano nam też przesunąć kufry, by mogli zobaczyć, czy pod nimi nie zostało coś ukryte. Moją największą ciekawość, jako ośmioletniej dziewczynki, wzbudziło zachowanie jednego z Sowietów, który zanurzał metalowy pręt w garnki gliniane, w których znajdowało się wiele porcji pieczonego mięsa, zatopionego smalcem, wyciągał duże kawałki i przyglądał się im jakby z niedowierzaniem. Największy lęk przeżyłam wówczas, gdy Sowieci prowadzący kontrolę, z krzykiem zwracali się do mojej mamy, babci i dziadka, żądając wyrzucenia na dwór mebli, których nie wolno było mieć ze sobą. Według zarządzeń, można było przewieźć tylko jedno łóżko. My natomiast wieźliśmy dwa kufry, dwa łóżka, dwa krzesła wybijane skórą, duże lustro i maszynę do szycia. Meble te miały dla nas dużą wartość, gdyż pochodziły jeszcze z dworu mojego pradziadka Feliksa Dobrzańskiego spod Dermania.
Bezwzględność Sowietów została zmniejszona, gdy babcia dała do ręki każdemu z trzech kontrolerów po 200 rubli. Gdy podeszli do maszyny do szycia marki „Kayser”, spytali, kto jest krawcem lub krawcową. Rodzina odpowiedziała, że nikt. Na to usłyszeliśmy, że „maszyny do szycia mogą wieźć tylko fachowcy, a więc maszynę należy wystawić na dwór”. Wtedy mama, jak i babcia zaczęły płakać, prosząc o zgodę na jej pozostawienie. Prośby okazały się skuteczne i przekupiony przełożony Sowietów machnął ręką i dał spokój naszej maszynie.
Największe zainteresowanie Sowietów wzbudziła centryfuga do odciągania śmietanki od mleka (podczas wirowania), stanowiąca kolejną pamiątkę po pradziadku Feliksie Dobrzańskim spod Dermania. Ponieważ był to przedmiot duży, z metalu i podejrzanie wyglądał, dlatego Sowieci zażądali objaśnień dotyczących jego wykorzystania. Babcia udzieliła wyjaśnień i powiedziała, że mamy ze sobą krowę, to musimy mieć ze sobą i centryfugę. Wypowiedź babci była pretekstem do sowieckich pretensji o to, „dlaczego w naszym wagonie jest krowa, a nie w wagonie z bydłem?”. Odpowiedź babci była następująca: „Do wagonu z bydłem nie zmieściło się kilka krów, dlatego jadą one w wagonach ze swoimi właścicielami”.
W dalszej kolejności Sowieci poddali szczegółowej kontroli nasz duży portret rodzinny oraz obrazy świętych, oklepywali pierzyny i poduszki. Pamiętam, jak jeden z Sowietów spytał dziadka, po co jest mu potrzebny tak długi kożuch, skoro w Polsce jest ciepło. Dziadek odpowiedział, że w Polsce też jeszcze jest zima. Sowieci uśmiechnęli się do siebie.
Następnie kontroli zostali poddani Dobrzańscy- Stanisław, Olimpia i ich córka Maria Marek, którzy jechali w naszym wagonie. W następnej kolejności Sowieci zajęli się Dobrzańską Bronisławą, z d. Lichtańską (druga żona mojego dziadka Mieczysława Dobrzańskiego- wdowa), która jechała z synem Kazimierzem (przyrodnim bratem mojego taty) i jego żoną Anielą (oni również podróżowali wraz z nami). Potem kontrolowano następnych współpodróżnych. Kontrole długo trwały, a więc i postój przeciągał się w nieskończoność.
Przestoje naszego transportu na trasie do Polski były bardzo męczące. Pamiętam kilka pociągów wypełnionych repatriantami i stojących na jakiejś stacji. Jak się okazywało, od kilku dni oczekiwały one na swój odjazd, który mógł nastąpić dopiero po opłaceniu okupu w rublach dla komendanta stacji i maszynisty, którzy domagali się też wódki.
Pamiętam również ogromny bałagan podczas przeładowywania podróżnych z bagażami do innych pociągów z powodu konieczności zmiany szerokich torów na wąskie. Miało to miejsce w pobliżu jakiejś małej stacyjki i dobrze pamiętam jak wszyscy pomagali sobie wzajemnie w przenoszeniu bagaży.
Na dworze panował duży mróz, wiatr wciskał do wagonu ziąb przez szpary, przez co było w nim równie zimno jak na zewnątrz. Pamiętam, że na środku wagonu stał żelazny piecyk na czterech nogach, od którego biegła rura wychodząca przez dach na zewnątrz. W jednym z kątów wagonu leżało trochę węgla i kilka pniaków drewna. Pniaki te stopniowo rozłupywano scyzorykami i nożami, bo nie było siekiery. Drewniane szczapy służyły na rozpałkę. Węgiel rozgrzewał piecyk do czerwoności lecz ciepło było odczuwalne tylko w pobliżu piecyka. Wszyscy zatem wyciągali w jego kierunku ręce, by choć trochę je ogrzać. Węgla było bardzo mało i należało go oszczędzać tak , by wystarczyło na rozpalenie w piecyku raz dziennie, w przeciągu kilku czy kilkunastu dni. Gdy zabrakło zapałek, z żalem spoglądaliśmy na zimny piecyk i kilka brył węgla, które pozostały w kącie.
W wagonie było bardzo ciasno. Ponieważ nie było pryczy, dlatego nasi towarzysze niedoli siedzieli i spali na podłodze. Jedni spali leżąc, inni z braku miejsca zmuszeni byli do spania siedząc. Co jakiś czas ludzie wymieniali się miejscami.
Moja rodzina z całym bagażem zajmowała miejsce obok naszej krowy stojącej w kącie wagonu. Ja i moja mama, przeważnie siedziałyśmy lub spałyśmy na zestawionych ze sobą dwóch kufrach. Babcia i dziadzio spali siedząc na dwóch krzesłach, które również wieźliśmy ze sobą. Aby choć trochę poleżeć wymieniali się oni na miejsca z moją mamą.
W jednym z kątów wagonu znajdowała się dziura w podłodze pełniąca rolę ustępu, który nie był niczym osłonięty. Dlatego też osoby chcące zachować choć trochę intymności były zasłaniane przez członków rodziny.
Pociąg był bardzo długi i wlókł się bardzo powoli, a na dodatek bardzo często zatrzymywał się w szczerym polu i z nieznanych nam przyczyn stał tam godzinami. W trakcie postojów ludzie wychodzili z wagonów, aby nabrać śniegu do wiader i garnków.
Każdy postój był niebezpieczny dla nas przesiedleńców, ponieważ napadały na nas bandy, najczęściej żołnierzy sowieckich, ale i zwykłych Ukraińców. Zabierali oni podróżnym walizki, paczki, obuwie, ubrania, żywność itd. Co najgorsze, zdarzało się, że i zabijali.
Wjazd naszego transportu do Polski nie oznaczał uwolnienia się od Sowietów. Towarzyszyli nam oni przez całą drogę, nawet w Polsce, z tą jednak różnicą, że na którejś ze stacji weszło do wagonu służbowego kilku oficerów Wojska Polskiego. Po zachodniej stronie granicy przesiedleńców przejmował Państwowy Urząd Repatriacyjny (PUR), powołany 7 października 1944 r. w celu planowanej repatriacji ludności polskiej, ustalenia jej rozmieszczenia i zagospodarowania. Jego punkty etapowe rozmieszczone przy granicy dostarczały żywność przesiedleńcom wzdłuż linii kolejowych. Rozporządzały też punktami docelowymi, które rozładowywały i kierowały przesiedleńców do miejsca osiedlenia. Udzielały też niezbędnych informacji.
Nasz transport jechał do Lublina od 6 do 15 marca 1945 r. W Lublinie wszystkim przybyłym repatriantom pokazano wykazy miejscowości, w których będą mogli dostać mieszkanie i gdzie będą mogli zamieszkać. Prawie wszyscy przesiedleńcy postanowili jechać dalej, tj. na ziemie zachodniej Polski. Rodzina Stanisława Dobrzańskiego zdecydowała się jednak pozostać na Lubelszczyźnie, pod Białą Podlaską- we wsi Danówka, w domu po rodzinie ukraińskiej. Moja rodzina postanowiła osiedlić się w Lublinie, chociaż tutaj nie przewidziano dla nas mieszkania. Rodzina uważała bowiem, że należy zamieszkać blisko granicy, by po zakończeniu wojny móc wrócić w rodzinne, opuszczone strony.
W Lublinie postanowili też osiedlić się: Antoni Gleń (cioteczny brat mojej babci Józefy Gondek) z żoną Cecylią i córeczką Danutą (moją rówieśnicą) oraz bliską rodziną Cecylii; Ostaszewska (imienia nie pamiętam)- wdowa z dwiema córkami tj. Józefą i Stanisławą; Wierzbicki (imienia nie pamiętam), który był kuzynem mojej prababci i Sybirakiem przebywającym na zesłaniu przez kilka lat między Omskiem a Tomskiem. Jest mi wiadome, że Antoni Gleń zamieszkał przy ul. Królewskiej w Lublinie, a pracował w lubelskim Teatrze im. J. Osterwy w charakterze biletera. Wierzbicki był kościelnym w lubelskiej Katedrze i również mieszkał przy ul. Królewskiej w Lublinie. Ostaszewska zamieszkała na ulicy Dzierżawnej (po kilku latach wróciła do Ostroga i zamieszkała u trzeciej córki, której mężem był Ukrainiec). Moja rodzina utrzymywała zażyłe kontakty z wszystkimi wymienionymi powyżej osobami.