Druga wojna światowa, a w tym okupacja sowiecka, potem niemiecka i znów sowiecka, prześladowania, deportacje i wreszcie ludobójstwo dokonane przez Ukraińców na Polakach, zmieniły wszystko. Na zawsze utraciliśmy nasze ziemie rodzinne, w naszych sercach pozostały tylko wspomnienia, żal i nieukojona tęsknota. Od zawsze pragnęłam wrócić w tamte strony, choćby tylko po to, by zobaczyć ślady po moim domu rodzinnym, by stojąc na tamtej ziemi, choć przez chwilę „urzeczywistnić” najpiękniejsze swe wspomnienia.
Po latach nadszedł dzień kiedy mogłam wreszcie zrealizować swoje marzenia.
Rodzinne strony dane mi było odwiedzić po raz pierwszy w roku 1993. Powróciłam tam jeszcze w roku 1996 oraz 2005.
Pierwszą swą podróż odbyłam pociągiem do Równego. Jechałam sama, z bijącym sercem i z przedwojenną mapą Wołynia w ręku. Miejscowości, które widniały na posiadanej przeze mnie mapie, a które w rzeczywistości już nie istniały, rozległe puste tereny, porośnięte jedynie chwastami oraz samosiejkami drzew i krzewów, przywoływały jedynie przykre wspomnienia. Jadąc przez tę wołyńską ziemię, zdałam sobie sprawę, że przejeżdżam przez największe cmentarzysko Europy, na którym znajdują się dziesiątki tysięcy mogił ludności polskiej, która zginęła podczas wołyńskiej rzezi. Mijałam kolejne pustkowia, na których brakowało polskich domostw, dworów, osiedli, kościołów…
Gdy dojechałam do Równego, swoje pierwsze kroki skierowałam do domu Pani Redaktor pism polskich w Równem- Ukrainki, bardzo dobrze władającej językiem polskim. Umówiła mnie z nią Janina Andrys z d. Ostaszewska, moja znajoma z Wołynia, mieszkająca w Polsce.
Z bijącym sercem szłam od dworca kolejowego główną ulicą Równego. Z lękiem rozglądałam się wokoło, obawiając się czy przypadkiem nie spotkam złych ludzi, przed którymi uciekałam pięćdziesiąt lat temu.
Ulice Równego, którymi szłam, wyglądem zupełnie nie przypominały tych, które zapamiętałam z czasów mojego dzieciństwa. Dawniej na stacji kolejowej, na budynkach urzędowych, na sklepach, widniały napisy polskie. Wystawy sklepowe były zawsze gustownie przystrojone, przyciągając w ten sposób oko przechodniów. Ulice również nosiły nazwy w języku polskim. Wszędzie słychać było polską mowę. Kobiety polskie bardzo wyróżniały się na ulicach Równego, ponieważ były wystrojone i szykowne, a ich głowy przeważnie zdobiły wytworne kapelusze.
Równe, jakie zastałam w 1993 roku było zupełnie inne. Żadnych napisów w języku polskim nie widziałam, mowy w języku polskim nie słyszałam. Wystawy sklepowe były przerażające, ponieważ były absolutnie puste, a szyby okien wystawowych brudne lub bardzo brudne. Na ulicach było bardzo mało ludzi. Kobiety nie były już tak wystrojone jak dawniej, zamiast kapeluszy na głowach miały chustki, przewiązane pod brodą. Ubrane były bardzo skromnie. Wszyscy przechodnie byli jacyś smutni i poruszali się ze zwieszonymi głowami. Widziałam w nich jakąś rezygnację, a przecież, jak mi się wydawało, powinna towarzyszyć im radość ze zdobycia niepodległej Ukrainy oraz wzbogacenia się kosztem wymordowanych lub wypędzonych Polaków.
Syn Pani Redaktor wraz z żoną Walą, zawieźli mnie do Dołocza, do rodziny Janiny. Najpierw przejeżdżaliśmy przez Zdołbunów i Ostróg, gdzie odwiedziłam znane mi miejsca.
W Ostrogu swoje pierwsze kroki skierowałam do kościoła, który zawsze znaczył dla mnie bardzo wiele. Tu znów spotkało mnie rozczarowanie. Kościół wyglądał bowiem zupełnie inaczej niż ten, który zachowałam w swojej pamięci. Nie miał dawnego głównego ołtarza ani także ołtarzy bocznych. W ich miejscach wisiały tylko małe obrazki świętych. Długo modliłam się przed każdym z nich. Nie płakałam…, łzy same płynęły mi strumieniami.
Kościół pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny w Ostrogu (1993)
Wychodząc z kościoła spotkałam grupę Polaków pracujących na placu przykościelnym. Bardzo poprawną polszczyzną zostałam zagadnięta przez jednego z nich: „Widać, że przyjechała pani z polskiej Ameryki, ale skąd dokładnie?”. Potem z ust pozostałych posypały się do mnie pytania o Polskę. Ja też byłam ciekawa kim są napotkani. Spytałam m.in. o ich nazwiska. Jedno było dla mnie bardzo dobrze znane- Przewłocki. Człowiek ten może trochę starszy ode mnie powiedział, że było mu wiadomym, że Dobrzańscy, to przed wojną był znany ród. Stwierdził on również m.in. że cyt.: „kto przyjaźnił się z Dobrzańskimi, to był szanowany”. Usłyszałam też od nich powojenną historię kościoła w Ostrogu, który według opowieści początkowo był magazynem zbożowym, następnie stajnią dla koni kołchozowych i wreszcie szkołą sportową z basenem na jego środku. Jeden z rozmówców spytał mnie też, z którego jestem roku. Odpowiedziałam, że z 1937. Wtedy wskazał on ręką na jakąś kobietę z laską, stojącą z nami i powiedział: „Ta kobieta jest z tego roku co pani, a wygląda na 80 lat”. Kobieta wtedy powiedziała: „Mam 56 lat, wyglądam na 80, ale po strasznych przeżyciach czuję się na 100 lat”.
Następnie zostałam zawieziona do domu, który przed konfiskatą przez władze carskie, był własnością moich przodków. Z torbą cukierków weszłam z Walą do tego mieszkania, w którym przebywałam w czasie wojny. Zastałam w nim młodą Ukrainkę wraz z kilkuletnim synkiem, któremu zrobiłam pamiątkowe zdjęcie. Przy okazji, na zdjęciu tym ujęłam ukraińską nędzę oraz mniejsze okno wychodzące na podwórze, a także parapet, na którym lubiłam przesiadywać w dzieciństwie. Ukraince opowiedziałam, co wiem o tym domu. Od niej usłyszałam z kolei, że już niedługo wyprowadzają się stąd, bo starają się o mieszkanie w bloku i będę mogła nim rozporządzać, zamieszkać, albo rozebrać i przewieźć do Polski, bo takie weszło u nich prawo. Nie odniosłam się do tych słów. Wiedziałam, że z powodu konfiskaty, nie mam do tego domu już żadnych praw.
Przejeżdżając wzdłuż rzeki Wilii, widziałam sobór w Międzyrzeczu (wołyńskim). Wala poinformowała mnie, że m.in. w nim banderowcy święcili noże na Polaków.
Dalej mijaliśmy Kuniów. Tam również wstąpiłam do znanego mi, ale pustego kościoła, w którym zastałam trwający remont przeprowadzany w związku ze zwrotem kościoła Polakom.
Kościół katolicki w Kuniowie po zwrocie Polakom (1993)
Późnym wieczorem dojechaliśmy do Dołocza, do Janiny Fidyk z d. Ostaszewskiej, która mieszkała ze swoją 93-letnią matką, a która była cioteczną siostrą Janiny Andrys z Gubina. Przerażeniem napawało mnie tutaj wszystko: tłuste myszy spacerujące po mieszkaniu, bieda i przygnębiające opowieści. Dowiedziałam się między innymi, że w Dołoczu jest sklep, ale otwierają go tylko raz w tygodniu wtedy, gdy przywożą chleb. Usłyszałam też, że do dnia dzisiejszego mieszkańcy znajdują w studniach kości Polaków pomordowanych przez banderowców. Opowiedziano mi również, że Polacy mieszkający dawniej za rzeką Wilią byli bezpieczniejsi, bo znajdowali się po stronie rosyjskiej. Oni jednak też przez wiele miesięcy zmuszeni byli ukrywać się na polach czy w lasach. Wstyd mi się przyznać, ale tamtej nocy spałam w ubraniu, tak bardzo bałam się, że w każdej chwili mogą po mnie przyjść banderowcy, bo przecież byłam widziana we wsi przez Ukraińców.
W domu Janiny Fidyk dowiedziałam się również, kto z Ukraińców szczególnie mocno wzbogacił się inwentarzem żywym i martwym zrabowanym wszystkim mieszkańcom Huciska. Znałam tych Ukraińców z imienia i nazwiska, a nawet pamiętałam ich z wyglądu. W tym miejscu nie posłużę się jednak ich imiennym wskazaniem, niech sprawiedliwie rozliczy ich Bóg. Ich potomni niech jednak zawsze pamiętają, że „Kradzione nie tuczy”.
Sąsiadka Janiny Fidyk- Ukrainka w dosyć podeszłym wieku, która odwiedziła Janinę w czasie mojej wizyty, w reakcji na prowadzoną przez nas dyskusję powiedziała: „Wszyscy Ukraińcy wtedy mordowali, bo nam tak kazali robić, no i tak trzeba było. Gdybyśmy nie mordowali Polaków, to nas by banderowcy zamordowali, tak jak zrobili w Bołotkowcach”.
Oto wypowiedź Polki, kuzynki Janiny, która również złożyła jej wizytę w mojej obecności: „My Polacy mieszkający za kordonem, mieliśmy trochę więcej spokoju od ukraińskich bandytów niż Wy, chociaż przez rok nie spaliśmy ani jednej nocy w domu, tylko w lesie, albo w polu, czy w rowach. Natomiast koło Zdołbunowa, Ostroga, Włodzimierza i innych miejscowości, Ukraińcy jako chrześcijanie nie przestrzegali przykazań, zabijali, kradli, znieważali, profanowali, bezcześcili. Cóż to za chrześcijanie? To zwykli przestępcy, którzy nie bali się Boga”. Matka Janiny dodała: „Oni chcieli samostijnej Ukrainy, ale czy musieli Polaków w tak okrutny sposób mordować? Mogli nas w inny sposób usunąć z wołyńskiej ziemi”.
Następnego dnia wraz z Janiną, dyrektorem kołchozu Jasińskim- Ukraińcem (którego ojciec był Polakiem), z jego żoną- Ludmiłą pojechaliśmy do Huciska. Przed Kuniowem przejeżdżaliśmy przez Bołotkowce. Janina pokazała mi biały dom z wielką ciemną plamą na progu. Opowiedziała, że w 1943 roku mieszkała w nim dwunastoosobowa rodzina ukraińska. Pewnej nocy przyszli do nich banderowcy. Członkom tej rodziny kazali iść razem z nimi mordować Polaków. Mieszkańcy tego domu odmówili, wtedy wszyscy zginęli. Dwanaście osób porąbano siekierami na cząstki, które ułożono na stosie. Krew płynęła przez próg. Stąd ta plama.
Jadąc do Huciska, spotkaliśmy dwie młode Ukrainki idące z koszykami na grzyby. Janina powiedziała do nich po ukraińsku: „Gdzie było kiedyś Hucisko, bo przyjechała z Polski dawna jego mieszkanka i chciała zobaczyć”. Usłyszeliśmy w języku ukraińskim: „Po co ona tu przyjechała, tu nie ma nic do zwiedzania. Niech lepiej jedzie do kołchozu w Nowomalinie i pomoże buraki wykopywać”. Wreszcie skierowano nas drogą okrężną, od Nowomalina. Powiedziano, że Hucisko było tam, gdzie są fragmenty sadów. Zapamiętałam tylko dwa słowa wypowiedziane wtedy po ukraińsku: „Hutyśko” i „sadki”.
Dotarliśmy do wskazanego nam miejsca. Byłam załamana, bo całe wzgórze faktycznie miało wzdłuż lasu fragmenty sadów- po 1, 2 lub 3 drzewka wiśniowe o spalonej górnej części i nic poza tym. Szliśmy w kierunku niby Derewiańcza Małego, ale zupełnie tego pustego terenu nie poznawałam. Janina powiedziała: „Przecież tu jest Hucisko, pani tu, w tym miejscu mieszkała”. Oburzyłam się: „Jak to w tym, kiedy przecież mieszkałam na początku rogu lasu, od strony Derewiańcza Małego”. Poprosiłam młodziutką żonę Jasińskiego, by poszła dalej i zobaczyła, czy w dolinie, która jest chyba dalej, znajduje się rozwidlenie dróg. Gdy potwierdziła ten fakt, wsiedliśmy do samochodu i zjechaliśmy ze wzgórza do znanego mi jaru, który doprowadził nas na brzeg lasu.
Kiedy zjeżdżaliśmy ze wzgórza, zauważyliśmy zachowane w całości fundamenty jakiegoś zabudowania. Zatrzymaliśmy się. Jak się chwilę później okazało była to pozostałość domu, należącego niegdyś do mojego dziadka Mieczysława Dobrzańskiego. Po ułożeniu białej, kamiennej podmurówki można było jeszcze rozpoznać, gdzie i jak usytuowane były pomieszczenia.
Aż dwie i pół godziny próbowaliśmy odnaleźć się w terenie. Wszystko było tak zarośnięte. Gdy dotarliśmy do jaru, od razu poznałam tak dobrze znaną mi z dzieciństwa łąkę i stary las po lewej stronie oraz nasz las- po prawej. Gdy dojechaliśmy do początku lasu, poprosiłam żonę Jasińskiego, by sprawdziła we wskazanych zaroślach, czy tam jest początek rowu. Jasińska okrzykiem potwierdziła jego obecność. Janina jako pierwsza spostrzegła jabłka leżące pod bardzo starymi, rozłożystymi jabłoniami. Zaczęła zbierać te owoce dla mnie. Ja wykonałam kilka zdjęć i po około dziewięciu minutach musieliśmy szybko odjeżdżać z powodu już późnej pory i niepokoju jaki powstał po słowach Janiny: „Uciekajmy stąd, bo mogą tu być jeszcze banderowcy”. Dalej powiedziała: „Uciekajmy stąd, bo nieprzyjemnie chodzić obok waszej studni, do której Ukraińcy w 1943 roku naprzywozili z innej miejscowości zamordowanych Polaków i powrzucali do tej podobno bardzo głębokiej studni, bo nie chciało im się kopać dołów. Na wierzch nasypali gruzu ze zburzonej nowej szkoły murowanej, która stała tam z boku”. Podczas kilkunastominutowej podróży powrotnej do Dołocza usłyszałam od Ukrainki- żony kierowcy: „Ci Polacy nawrzucani do waszej studni mieli jednak dużo szczęścia, bo wiele tysięcy zamordowanych Polaków rozszarpały psy, koty i dzika zwierzyna, nie mają swoich grobów”.
Następnego dnia byłam już u mojej mamy w Lublinie. Opowiadaniom nie było końca. Żal ściskał moje serce, gdy mama wszystkie cztery gatunki przywiezionych przeze mnie z Huciska jabłek wycierała, każde jabłko całowała i mówiła: „Biedne, nie ma gospodarza...”. Płakała przy tym i mówiła, że te drzewa owocowe były sadzone przez mojego tatę i miały wydać pierwsze owoce w roku naszej ucieczki.
Następną podróż w rodzinne strony odbyłam w sierpniu 1996 roku z ciotecznym bratem, tj. Stanisławem Szafrańskim (wnukiem Stanisława Dobrzańskiego) i Janiną Andrys. Najpierw udaliśmy się do kościoła w Ostrogu. Trafiliśmy na odpust odprawiany wspólnie przez księdza Witolda Józefa Kowalowa i popa z cerkwi prawosławnej. Obaj dążyli do zgody między Ukraińcami i Polakami. W tym dniu odbyłam rozmowę z księdzem Kowalowem, który poprosił mnie o spisanie moich wspomnień i przysłanie ich do redakcji „Wołania z Wołynia”.
Następnego dnia pojechaliśmy za rzekę Wilię. W Antonówce odwiedziliśmy Antoniego Dobrzańskiego, urodzonego w roku 1917. Nic nie potrafił powiedzieć o swoim pochodzeniu. Był ciężko chory na nerki i oczekiwał na amputację nogi. Zastanowiło mnie wówczas ogromne podobieństwo zewnętrzne do mojego taty. Był on tylko trochę niższy od taty. W tej samej miejscowości byliśmy również w odwiedzinach u p. Eweliny Wierzbickiej (Bielecka po mężu)- najlepszej koleżanki mojej mamy z lat młodości. Były łzy oraz wspomnienia. Pani Wierzbicka bardzo cierpiała z powodu złamania nogi w pachwinie i umieszczenia tam metalowego umocowania, które chyba nie funkcjonowało należycie, ponieważ jej noga wisiała bez czucia. Ze względu jednak na brak środków finansowych, nie stać jej było na poddanie się następnej operacji.
Z Antonówki pojechaliśmy do Martynia, gdzie przed laty urodziła się Olimpia- żona Stanisława Dobrzańskiego. Popatrzyliśmy na jej dom i udaliśmy się pod dom Janiny Andrys. Ukrainka- obecna właścicielka byłego domu Janiny, nie chciała jej wpuścić do izby. Zrobiłam tylko zdjęcie tego domu, a całe jego obejście było tak zaniedbane, że nie nadawało się, by je utrwalać na fotografii. Widzieliśmy też dawną polską szkołę, do której przed laty uczęszczała Janina.
Dom w którym w roku 1900 urodziła się Olimpia Ostaszewska (1996)
Janina Andrys z d. Ostaszewska na tle szkoły której przed 1943 r. była uczennicą (1996)
Bardzo ważną wizytę złożyliśmy w Kamionce u p. Anny Ostaszewskiej- bratowej Olimpii Dobrzańskiej. Mieszkała samotnie w opłakanych warunkach. Czegoś takiego nigdy i nigdzie wcześniej nie widziałam. Mieszkała w małej kuchni, w której stała tylko stara kozetka i długa ława. Było też wiadro, kilka słoików i jakiś garnek. Ściany tej kuchni malowane były jeszcze przed wojną. Na małym parapecie okienka leżały kawałki suchego chleba. Myślałam, że to dla kur, ale okazało się, że p. Anna jada je z wodą, a kur nie ma. Opowiadała nam, że sypia na kozetce, przykrywa się kocem i ubraniami. W małym pokoiku stało tylko łóżko, na którym leżało siano. Mówiła, że gdybyśmy zechcieli przenocować u niej, to zmuszeni bylibyśmy spać w tym sianie, bez pościeli, bo jej nie ma. Jej mieszkanie dobudowane było do stodoły. Schody wiodące do mieszkania rozpadały się. Mąż p. Anny w czasie wojny zginął w łagrze, w cztery dni po ich ślubie. Miała ona syna, który bardzo nie lubił Ukraińców, wszystkich nazywał banderowcami. Jeden z sąsiadów- kierowca autobusu, obiecał mu zemstę. Pewnego razu, gdy syn p. Anny przebiegał od swego domu przez drogę, by wsiąść do autobusu, wtedy kierowca raptownie cofnął autobus i zabił na miejscu Polaka. Pani Anna urządziła synowi dwa pogrzeby, jeden na cmentarzu, a drugi przy domu, pod świerkiem. Zakopała tu wszystką zebraną z drogi krew syna.
Kolejnym punktem naszych odwiedzin był Lachów (obecnie Kutianka). W miejscowości tej przed wojną mieszkała siostra mojej mamy, tj. Julia Prochorowicz. To stąd 10 lutego 1940 roku odjechała z rodziną na Syberię. Michał Klimczuk, baciuszka pracujący w cerkwi w Lachowie oprowadził nas po tej miejscowości. Powiedział, że w obecnej cerkwi, przed wojną był kościół polski. W sąsiedztwie z cerkwią jest szkoła ukraińska, a przed wojną była polska. Do tej polskiej szkoły chodził obecny baciuszka wraz z Ireną Prochorowicz do jednej klasy. Obydwoje są z 1930 roku. Baciuszka pokazał mi całą posiadłość cioci. Po jej domu nie było już żadnego śladu. Całą powierzchnię 40-hektarowego gospodarstwa cioci pokrywała teraz kołchozowa kukurydza. Baciuszka wymienił polskie nazwiska dawnych mieszkańców Lachowa. Byli to osadnicy wojskowi przybyli tu z centralnej Polski. Gdy odjeżdżaliśmy z Lachowa, koło cerkwi podszedł do nas Nikifor Liszczuk i powiedział, że przed wojną pasł bydło u Filarowskich.
Obecna cerkiew w miejscowości Lachów (aktualnie Kutianka). Przed rokiem 1943 był to kościół katolicki (1996)
Szkoła ukraińska w miejscowości Lachów (obecnie Kutianka). Przed rokiem 1943 była to szkoła polska (1996)
W ostatnim dniu pobytu w Dołoczu udałam się ze Stanisławem Szafrańskim i z Ludmiłą Jasińską do Huciska. Na miejscu stwierdziłam brak fundamentów domu należącego w przeszłości do mojego dziadka Mieczysława, które widziałam jeszcze w 1993 roku.
W miejscu, w którym kiedyś znajdowało się Hucisko, pokazałam Stanisławowi Szafrańskiemu to, co zapamiętałam: gdzie kto mieszkał, gdzie mieszkali jego najbliżsi, jaki był ich dom, na którą stronę wychodziły okna itd. By przekazana kuzynowi wiedza okazała się bardziej wiarygodna, postanowiłam odszukać znaną mi Panią Teklę Liszczenko, dawną bliską sąsiadkę mojej rodziny, z nadzieją, że zechce ona potwierdzić i uszczegółowić moje wspomnienia.
Z Huciska udaliśmy się w kierunku Derewiańcza Małego. Na początku drogi spotkaliśmy Ukraińca o nazwisku Wakoluk Spyrydon z Toczewik, który zbierał drewno. Z rozmowy z nim dowiedzieliśmy się, że dobrze znał wszystkich Dobrzańskich. Powiedział on, że gajówka została niedawno rozebrana. Człowiekowi temu dałam kilka dolarów z prośbą, by pojechał z nami i doprowadził nas do Pani Tekli Liszczenko oraz do Pana Walaszka Siuńka.
Pan Walaszko Siuńko był już starym człowiekiem i miał duże kłopoty z chodzeniem. Mimo kłopotów zdrowotnych, humor mu jednak dopisywał, z chęcią snuł swoje wspomnienia o Hucisku. Wspominał, że chciał się żenić z córką Franciszka Gondka, który jednak nie wyraził na to zgody mówiąc, że nie wypada, aby katoliczka wychodziła za prawosławnego. To było bardzo sympatyczne spotkanie.
U Pani Tekli Liszczenko też były wspomnienia. Na moją prośbę była ona naszym przewodnikiem po Hucisku. Potwierdziła wszystko to, co wcześniej przekazałam Stanisławowi Szafrańskiemu. Dopowiedziała ona przy tym, że moja rodzina miała zgromadzony materiał na budowę nowego domu, było tu zawsze bardzo dużo kur itd. Podała też nazwiska byłych mieszkańców, kolejno: od Huciska do Derewiańcza. Na tle zarośli osłaniających miejsce po naszym byłym gospodarstwie zrobiłam Pani Tekli pamiątkowe zdjęcie.
Następnie odwieźliśmy Panią Teklę do jej domu. Tam zostałam przez nią zagadnięta o to, czy chciałabym wrócić do Huciska. Z wielką ironią odpowiedziałam: „Chciałabym przyjechać tylko w odwiedziny. Nigdy nie chciałabym tu wrócić na stałe, nawet gdyby dawano mi górę złota. W Polsce wykształciłam się, byłam dyrektorem szkoły. Mam troje wykształconych dzieci. Mam też duży piętrowy dom. A kim tutaj bym była? Nikim”.
Mówiąc to i mając w pamięci upokorzenia jakich doznałam ze strony Ukraińców w 1943 roku, miałam na myśli słowa: „Kto się wywyższa, będzie poniżony, a kto jest poniżony, będzie wywyższony”.
Pani Tekla Liszczenko wraz z mężem Kuszpielem Semenem Gordiejewiczem
przed swoim domostwem w Derewiańczu Małym (1996)
Marząc o kolejnych odwiedzinach rodzinnych stron, często przytaczałam słowa piosenki: „Mój Kraju Wołyński, pojadę do Ciebie, bo wiem, że wciąż czekasz mnie”. Do realizacji mych marzeń doszło w 2005 roku. W rodzinne strony pojechałam z moim synem oraz kuzynem. Tym razem naszym przewodnikiem po byłym Hucisku był mąż Pani Tekli Liszczenko- Kuszpiel Semen Gordiejewicz. Niestety, czas mija nieubłaganie i mimo, że od mojej ostatniej wizyty nie minęło wiele czasu, to miejsce, w którym było niegdyś Hucisko, zmieniło się jeszcze bardziej. Naszą łąkę porastały teraz dzikie, duże i rozłożyste drzewa. Dodatkowo przecinały ją dwie koleiny dróg, wyrobione przez kołchozowe traktory. Nasza droga znajdująca się przy dawnym płocie, prowadząca od Derewiańcza Małego do głównego Huciska, która przed wojną była gładka i pokryta darnią, teraz była nierówna i rozjeżdżona.
Pani Tekla Liszczenko wraz z mężem Kuszpielem Semenem Gordiejewiczem
przed swoim domostwem w Derewiańczu Małym (2005)
W miejscu, gdzie stał dom mojej rodziny wyrosła sosna. Tam gdzie kiedyś była studnia, dało się jedynie zauważyć lekkie, okrągłe wgłębienie.
Od mojego domu prowadziło spadziste zejście z byłego podwórza na drogę. Mój syn zwrócił na nie uwagę i powiedział: „Tędy ktoś chodził”. Nie zareagowałam na te słowa, nie mogłam nic z siebie wydusić, bowiem coś silnie ścisnęło mnie za gardło. Nie chciałam się przy nim rozpłakać. W tym miejscu, oczami wyobraźni zobaczyłam tysiące śladów mojej rodziny, których już nie ma i których już nigdy nie zobaczę.
W książce „Wołyń we krwi 1943 r.”- Joanna Wieliczka-Szarkowa podaje, że w rozkazie OUN do reszty Ukraińców napisano:
„Likwidować ślady polskości (...):
a)Zniszczyć wszystkie ściany kościołów i innych polskich budynków kultowych.
b)Zniszczyć drzewa przy zabudowaniach tak, aby nie pozostały nawet ślady, że tam kiedykolwiek ktoś żył (ale nie niszczyć drzew owocowych przy drogach).
c)Zniszczyć wszystkie polskie chaty, w których poprzednio mieszkali Polacy (...).
„(...) jeżeli cokolwiek polskiego zostanie, to Polacy będą mieli pretensje do naszych ziem”.
Ukraiński rozkaz OUN został również zrealizowany „perfekcyjnie” w moim byłym gospodarstwie. Tutaj bowiem zlikwidowano wszelką zabudowę, ale zgodnie z punktem b) rozkazu OUN nie zniszczono drzew owocowych przy naszej drodze. We fragmencie sadu, należącego niegdyś do mojej rodziny, znajduje się obecnie stosunkowo dużo drzew owocowych, ale zdziczałych. Między nimi rosną dzikie drzewa i krzewy tzw. samosiejki.
Cała wieś Hucisko przestała istnieć. Dziś nie ma po niej śladu. Spalono domy i budynki gospodarcze. Bardzo dokładnie zlikwidowano nawet pogorzeliska. Obecnie nie ma tu nic, co przypominałoby, że w tym miejscu żyli i pracowali ludzie.
.
Czas zatem żegnać się z Wołyniem i z moim Huciskiem…
Niech wydarzenia, których byłam świadkiem, nigdy nie powrócą. Niech słowa wiersza Jana Romockiego pt. „Modlitwa” ukoją tych, którzy w sercach noszą takie jak i ja wspomnienia…
Od wojny, nędzy i od głodu,
Sponiewieranej krwi narodu,
Od łez wylanych obłąkanie
Uchroń nas, Panie.
Od niepewności każdej nocy,
Od rozpaczliwej rąk niemocy,
Od lęku przed tym, co nastanie
Uchroń nas, Panie.
Od bomb, granatów i pożogi,
I gorszej jeszcze w sercu trwogi,
Od trwogi strasznej jak konanie
Uchroń nas, Panie.
Od rezygnacji w dobie klęski,
Lecz i od pychy w dzień zwycięski,
Od krzywd- lecz i od zemsty za nie
Uchroń nas, Panie.
Uchroń od zła i nienawiści,
Niechaj się odwet nasz nie ziści,
Na przebaczenie im przeczyste
Wlej w nas moc, Chryste.