Pobyt w Ostrogu

Dom,  w   którym   przebywaliśmy  w  Ostrogu,  w  czasie wojny pełnił  funkcję  ambulatorium  (mój   dziadek   zatrudniony   tu    był w charakterze woźnicy i woził lekarzy do ludzi chorych dorożką, nazywaną wówczas pogotowiem ratunkowym). Jak pamiętam, przed domem tym znajdowało się duże i puste podwórze, na którym nigdy nic się nie działo. Pamiętam też, że ciągle przesiadywałam na dużym parapecie okiennym i wpatrywałam się w to podwórze. Pewnego razu, gdy klęczałam na parapecie okna przy otwartym lufciku, do mieszkania wszedł dziadzio. Przewiał mnie wtedy przeszywający wiatr. Od tamtej pory bolały mnie uszy. Doszło do całkowitej utraty słuchu. Lekarz zaproponował operację, ale mama nie wyraziła zgody. Tylko dzięki temu, że mój dziadzio był pracownikiem ambulatorium, każdego dnia przychodził do mnie lekarz, oczyszczał uszy, robił zastrzyki i po dwóch tygodniach mój słuch wrócił do normy.

Na sąsiedniej ścianie mieszkania znajdowały się dwa większe okna z widokiem na duży sad. W sadzie, też nic się nie działo. Nie zamieszkiwały go chyba nawet ptaki. W kierunku południowym, sad sięgał od domu aż do drogi wiodącej na Bielmaż. Od strony północnej domu znajdowała się wąska uliczka, która była wyżej położona niż podwórze. Jej nawierzchnię stanowiły tzw. „kocie łby”.

W sąsiedztwie naszego domu, ale za drogą, znajdował się piętrowy dom, przy którym jak pamiętam, każdego dnia przez wiele godzin siedziała na stołeczku staruszka. Była to Ukrainka, która mówiła do mnie łamaną polszczyzną, ale dobrze mi się z nią rozmawiało. Jako siedmioletnia dziewczynka, nie dałam się jednak wciągnąć w uzewnętrznianie spraw rodzinnych, na poznaniu których bardzo zależało tej kobiecie. Zawdzięczam jej jednak to, że zrywała listki akacji z pobliskiego drzewa i nauczyła mnie na nich „wróżyć”, co później  wykorzystywałam przy każdej okazji.

Przy tej ulicy, za naszym domem stał prywatny, parterowy dom, zamieniony na szpital wojenny. To  właśnie  przed  tym  domem,  w pierwszym dniu po ucieczce z Huciska, widziałyśmy wraz z mamą trzy zamordowane przez Ukraińców i ułożone na furmance osoby: mężczyznę, kobietę, a na nich dzieciątko, które mogło mieć dwa lata lub mniej- był to chłopczyk, cały siny, bez ubranka.

Na lewo od tego domu było zejście w dół, w kierunku ulicy wiodącej na Bielmaż. Idąc ścieżką w dół, dochodziło się do głównej drogi. Często siadałam na murku biegnącym wzdłuż chodnika i godzinami przyglądałam się temu, co działo się na ulicy. Oglądałam  przejeżdżające samochody, furmanki, rowery oraz przemieszczających się chodnikiem ludzi. Co jakiś czas słyszałam głos mojej mamy, rozlegający się od sadu, nawołujący mnie i sprawdzający czy jestem. Moje powroty do domu odbywały się tą samą trasą. Kiedy stałam się trochę śmielsza, skręcałam w lewo i szłam chodnikiem wzdłuż długiego, ale niskiego murku. Dalej znów skręcałam w lewo i wchodziłam na nasze podwórze. Po drodze mijałam parterowy wydłużony dom o dwóch skrzydłach, w którym mieszkali inni uciekinierzy z Huciska: Stanisław Dobrzański z rodziną, macocha mojego taty z synem i jego żoną oraz inna kobieta z córką. Nazwiska tej kobiety nie pamiętam, ale wiem, że miała na imię Nadzieja, a wszyscy zwracali się do niej Natka.

Z opisywanym przeze mnie domem, wiąże się pewna niewiarygodna historia- stanowiąca niewytłumaczalne zjawisko, którego świadkiem byłam ja oraz wszyscy członkowie mojej rodziny. Otóż każdego wieczora, punktualnie o godzinie 21.00, w ambulatorium (znajdującym się piętro wyżej nad naszym mieszkaniem) ktoś zawsze wykonywał te same czynności. Co więcej, czynności te były wykonywane dokładnie w tej samej kolejności. Odgłosy, które słyszeliśmy, wskazywały na to, że kolejno: odsuwane są od ściany na środek pokoju krzesła oraz stół, następnie ktoś wylewa z wiadra wodę na podłogę, po czym szoruje ją tak jakby szczotką ryżową, zbiera wodę przy pomocy ścierki do wiadra, a  na  koniec  ponownie  przesuwa  meble  na  ich  poprzednie  miejsce  pod  ścianę. Po pewnym czasie moja rodzina zaczęła zastanawiać się nad tymi odgłosami. W trakcie jednego z takich „wielkich sprzątań na górze”, dziadzio  wyszedł  przed  dom  i  stwierdził,    że  w  ambulatorium  jest  ciemno.   Następnego   dnia   dowiedział   się,   że w pokoju, z którego dochodziły do nas opisywane odgłosy, jakiś czas temu powiesiła się sprzątaczka ambulatorium i od tego czasu pokój ten jest „nawiedzony i w nim straszy”. Powiadali, że jej dusza jeszcze nie odeszła tam, gdzie powinna odejść. Co ciekawe, w pomieszczeniu tym jak było brudno, tak i pozostawało brudno. Pracownicy ambulatorium opowiedzieli dziadkowi, że sprzątaczką była Polka przyjeżdżająca na rowerze z pobliskiej wsi. Zawsze po zakończonym sprzątaniu, wracała do swego domu. Pewnego wieczora w kwietniu 1943 roku po powrocie do domu zastała przerażający widok- jej cała rodzina została zamordowana przez Ukraińców (pięcioro jej dzieci, mąż, jej rodzice i kilkoro jej rodzeństwa), a wieś dopalała się. Przerażona kobieta nie miała gdzie się udać z prośbą o pomoc.  Zrozpaczona   wróciła   do   Ostroga,  do   miejsca  swojej  pracy  i  odebrała  sobie  życie  przez  powieszenie  się.

„Odgłosy sprzątania” słyszeliśmy przez cały okres naszego zamieszkiwania w tym domu.

Ostróg to dawny gród książęcy. Byłam zachwycona jego położeniem nad rzeką Horyń przy ujściu Willi. Przypominam sobie ciekawe dla mnie, jako już siedmioletniej dziewczynki przeżycie znad tej rzeki. Otóż pewnego razu poszłam z babcią nad rzekę Horyń. Babcia pościeliła mój kocyk na kretowisku, znajdującym się na wysokim brzegu rzeki. Zrobiła to celowo, bo chciała, abym siedziała wyżej i aby było mi wygodnie. Sama chciała pochodzić przy brzegu po płytkiej wodzie. Kiedy babcia zeszła do wody, ja zaczęłam krzyczeć, że coś się porusza pod moim kocykiem. Gdy babcia podniosła koc, a z nim dużą część kretowiska, okazało się, że w ziemi był kret. Babcia krzyknęła: „Takie małe stworzenie, a narobiło nam tyle strachu, teraz ono przeżyje strach” i wrzuciła kreta do wody. Dosyć długo obserwowałyśmy kreta przebierającego nóżkami w wodzie, aż przepłynął na drugi brzeg Horynia. Śmieszyło mnie bardzo, kiedy co kilka chwil oglądał się za siebie, tak jakby sprawdzał, czy my jeszcze jesteśmy przy jego kretowisku. Zdawałoby się, że to taka błahostka i nic nadzwyczajnego. Ja jednak byłam zachwycona odkryciem, że zwierzęta nawet bez specjalnych nauk, potrafią pływać.

Mama chodziła ze mną na spacery w pobliże ruin zamku warownego książąt Ostrogskich. Przechodząc w pobliżu zamkowej cerkwi zawsze wstępowałyśmy do kościoła katolickiego oddalonego od cerkwi o około sto metrów. Mama opowiadała mi wówczas, że Ostróg   osławiony   został   przez   pisarza   Józefa   Ignacego  Kraszewskiego,   który   wziął   ślub   z   bratanicą   prymasa  Woronicza w kościele w Tajkurach, a więc tam, gdzie moja mama była chrzczona. Dowiedziałam się wtedy, że pisarz ten w jednej ze swoich powieści pisał o przepięknej i niewyobrażalnie bogatej, ale bardzo nieszczęśliwej Halszce z Ostroga, która więziona była m.in. w baszcie.

Cerkiew, podobnie jak i kościół, miały wysokie kopuły kryte blachą, z tą różnicą, że kopuły cerkwi były złocone.

Często odwiedzałyśmy z mamą groby naszych przodków, którzy pochowani byli na cmentarzu Kidry w Ostrogu.

Któregoś  razu mama zaprowadziła mnie nawet do miejsca, gdzie pod koniec XVIII wieku w Ostrogu stanął z wojskiem T. Kościuszko, broniąc przejścia przez Horyń i Wilię przed Rosjanami.

W Ostrogu znajdował się średniowieczny Rynek w kształcie kwadratu, od którego rozchodziły się wąziutkie uliczki, przy których znajdowały się bardzo stare sklepy. Podczas  jednej z naszych wizyt na tym Rynku, zobaczyłyśmy rzecz straszną. W centralnym miejscu dużego placu stała szubienica, na której wisiał człowiek. Jak nas poinformowano, powieszony został jeden z banderowców pochodzący z Hrubieszowa, który zamordował swoją żonę Polkę. Podobno wisiał tam już kilka dni. Po  dokonaniu  zakupów  w  sklepie  znajdującym  się w pobliżu baru, z którego wychodzili pijani Ukraińcy, przerażone szybko wróciłyśmy do domu.

Najczęściej po zakupy chodziłam z mamą na ulicę Dubieńską. Najbardziej zapamiętałam sklep na rogu tej ulicy. Pewnego razu, po dokonaniu drobnych zakupów w tym sklepie, przeszłyśmy na drugą stronę ulicy. Udałyśmy się w kierunku Baszty Tatarskiej. Kiedy przechodziłyśmy przez basztę, spotkałyśmy listonosza, który przekazał mamie list od taty z frontu. List nie miał koperty, był złożony w trójkąt, a pismo na nim było koloru fioletowego, wykonane ołówkiem chemicznym. Po przeczytaniu listu przez mamę, cieszyłam się niezmiernie, że tata pytał w nim o mnie. List  ten  mogłam  nieść  przez  całą  drogę  powrotną do domu, a więc przez całe miasto, a to w nagrodę, jak stwierdziła mama, że wszyscy mnie lubią i jestem bardzo grzeczna.

Jedyną radość w tamtym okresie sprawiało mi chodzenie z mamą do kościoła w Ostrogu. Szczególnie mocno cieszyłam się, kiedy mogłam sypać kwiaty podczas procesji i modlić się o szczęśliwy powrót taty z wojny. Ponieważ byłam dziewczynką zawsze najmniejszą spośród wszystkich sypiących kwiaty, to bardzo często ktoś gładził mnie po głowie, a to ksiądz, a to znów ktoś inny. Sprawiało mi to wówczas wielką radość. Wyczuwałam, że jestem akceptowana przez wszystkich. To dopingowało mnie do zrywania kwiatów na następną procesję.

Pamiętam, jak po ucieczce Niemców i wkroczeniu Armii Czerwonej do Ostroga, ponad 900 młodych mężczyzn musiało wstąpić do Armii Berlinga. Wśród nich znajdował się mój tata- Józef Dobrzański, zmobilizowany do 12 Pułku Artylerii w Sarnach jako szofer wojenny. Zawsze w mojej pamięci pozostanie obraz, jak ks. Remigiusz Kranc przekazuje na ręce Polaków odchodzących na front, sztandar z Matką Boską Częstochowską, który stając się sztandarem bojowym, stał się również symbolem zjednoczenia wszystkich Polaków walczących z Niemcami. Pamiętam również, jak ksiądz Kranc pobłogosławił młodych Polaków powołanych pod broń. Zmobilizowani, w tym mój tata, po błogosławieństwie udali się do  wyznaczonych jednostek, skąd mieli wyruszyć na front.

Od dnia wyjazdu taty, mama była z nim w ciągłym kontakcie listowym, wiedziała więc, kiedy będzie odjeżdżał on z Kiwerc na front II wojny światowej. Kiedy nadszedł dzień wyjazdu na front, obie z mamą, dotarłyśmy na stację Kiwerce, może z pół godziny przed odjazdem pociągu. Po obydwu stronach torów, w odległości kilkudziesięciu metrów były lasy. Nie było tam peronów. Na torze stał jedynie bardzo długi pociąg towarowy pełen żołnierzy. Pamiętam jak szłyśmy z mamą wzdłuż tego pociągu, szukając taty, gdyż nie wiedziałyśmy, w którym wagonie się on znajduje. Innych osób cywilnych, oprócz nas tam nie było. Żołnierze wyglądali przez otwarte jeszcze drzwi. Mój tata dostrzegł nas i zeskoczył z wagonu. Dużo było radości z powodu tego spotkania, ale i bardzo wiele smutku, gdyż nieubłaganie zbliżała się chwila pożegnania. Z krótkiej rozmowy rodziców wywnioskowałam, że wyjazd taty jest bardzo niebezpieczny. Po pożegnaniu pociąg odjechał w kierunku Bugu.

Kiedy od wschodu zbliżał się front w kierunku Ostroga, a Niemcy uciekali przed Sowietami, przewidywano, że skierują się oni na Ostróg. W rodzinie mojej zdecydowano, że ja i mama dla bezpieczeństwa musimy gdzieś wyjechać. Dziadzio wywiózł więc nas dorożką do Zdołbunowa, gdzie przez kilka dni mieszkałyśmy u naszego kuzyna Danielewskiego, w jego mieszkaniu na towarowej stacji kolejowej, której był naczelnikiem. Mieszkał on tam z żoną, córką Janiną- nauczycielką i jej mężem w jednym małym pokoiku, po lewej stronie stacji, a kiedy zamieszkałyśmy tam jeszcze i my, to zrobiło się naprawdę bardzo ciasno. W związku z tym mama postanowiła przenieść się ze mną do opuszczonego piętrowego domu, który znajdował się w pobliżu tej stacji. Nikt tam nie mieszkał. Najprawdopodobniej jego mieszkańcy uciekli z powodu wojny. Zamieszkałyśmy bez mebli i bez pościeli w kuchni na piętrze, gdyż tam było najcieplej. Spałyśmy na podłodze przykryte własnymi ubraniami. Spędziłyśmy tam kilka dni. Przez wiele dni naszym jedynym pożywieniem były ziemniaki, początkowo ze skwarkami, a potem bez żadnych już dodatków. Piłyśmy tylko przegotowaną wodę. Pewnej nocy, przyszedł na to samo piętro pijany Ukrainiec. Zobaczył nas i zaczął krzyczeć. Ale ponieważ był bardzo pijany, upadł  na podłogę i zasnął. Mama zamknęła drzwi do kuchni i przez długi czas trzymała za klamkę. Przez całą  noc nie spałyśmy, gdyż byłyśmy gotowe do ucieczki, w razie gdyby mężczyzna był wobec nas agresywny. Ukrainiec całą noc albo śpiewał, albo krzyczał przez sen. Następnego dnia rano usłyszałyśmy lecące samoloty i ogromne wybuchy. Okazało się, że to uciekający Niemcy zbombardowali olbrzymią cementownię w Zdołbunowie. W domu, w którym wtedy przebywałyśmy, wypadły wszystkie szyby. Na ulicach słychać było strzały karabinów i odgłosy czołgów. Mama nakazała mi, abym położyła się obok niej na podłodze tak, by głowa była pod ścianą, a nogi były skierowane ku środkowi pokoju. Tak leżałyśmy przez kilka godzin, aż strzały i huki ucichły. Byłyśmy zmarznięte i bardzo głodne.

Jak się później okazało, front nie przechodził przez Ostróg, lecz przeszedł bokiem. Na drugi dzień po ucieczce Niemców, dziadek zabrał nas z powrotem do Ostroga. Z tego co mi wiadomo, cała rodzina rozpaczała, kiedy okazało się, że zamiast uniknąć frontu w bezpiecznym Zdołbunowie, wraz z mamą znalazłyśmy się w centrum działań wojennych, podczas gdy w tym samym czasie w Ostrogu nic niebezpiecznego się nie działo.

Pobyt w Ostrogu zapamiętałam jako czas tęsknoty za tatą. Wyraźnie pamiętam, jak podczas swych samotnych spacerów zrywałam cząstki liści akacji, z których sobie wróżyłam, powtarzając: „Tata z wojny wróci, nie wróci, wróci...”.